Ludzie z zamglonego tła - Zdzisława Górska
Na filmie pamięci - Zdzisława Górska
Strzyżów z moich wspomnień - Maria Patryn
Strzyżów z moich wspomnień. Post scriptum. - Maria Patryn

(rodzaj leksykonu, który zawiera hasła jak niżej)

Ajerkoniak, Auto-stop, Babianka, Ciurys, Cukierki, Dorotka, Filmowcy w Strzyżowie, Gwara strzyżowska, Huncwot, Internat - bursa, Jarmarki w Strzyżowie, Kwit na węgiel, Lok-u Klub Wodny, Łętownia, Meblościanka, półkotapczan, Niegdysiejsze karnawały, Odmioły, Przymus czynów społecznych, Szkoła konspirująca, Tunel, Ustawa o uchylaniu się od pracy, Wykopki, Żarnowska Góra
Wspomnienia dzieciństwa i młodości - Krystyna Koczwara


Ludzie z zamglonego tła

Ten Strzyżów wraca do mnie nocą, kiedy pustoszeją ulice i można nareszcie odetchnąć od hałasu samochodów i spalin. Pamięć przewija się jak nić wełny ze sprutego swetra wspomnień, wraca obraz za obrazem, przymglony, o rysach zatartych, miejscami nieczytelnych. Ogarnia przerażenie, że to wszystko już było, wydarzyło się kiedyś, jakby niedawno. Gdzie są ci ludzie, ulice, domy nieistniejące już nawet w pamięci.

Domek był maleńki nawet na ówczesny Strzyżów i sądzę, że nie było to tak dawno skoro ja jeszcze żyję, a nie czuję się wiekowo. Pobielony grubymi warstwami wapna maleńki domek stał sobie na rogu dróg, bo ulicami one wtedy nie były. Brak było nawierzchni i chodników. W miejsce tego domu stoją dziś okazałe budynki biur notarialnych. Domek stał skromnie na skrawku ziemi, zajmował niewiele miejsca, miał jedną czy dwie izdebki i sień, w której trudno się było obrócić. Po przeciwnej stronie ulicy, nieco w oddali, błyszczał niewielki staw. O ulicy Łukasiewicza w tym miejscu jeszcze nikomu się nie śniło. Na wprost domku stały duże zabudowania obór należących do parafii. W domku, skromniejszym niż można to sobie dziś wyobrazić, bieda piszczała na głos i widać ją było ostro, cięła po oczach jak żyletka. Szarość sieni i jakieś szare niezbędności, wysoki próg stanowiły wyposażenie. W izbie, po prawej stronie piec kuchenny pobielony. Na zwykle zimnej kuchennej blasze stał żelazny garnek, a czasem nie. Czyżby rzadko palono pod kuchnią? Nigdy już tego się nie dowiem. Po kuchni jakże ubogo wyposażonej w jakąś drewnianą ławę, stół pod oknem, wiszący zegar i czerwoną pelargonię w oknie, krzątała się drobna, zasuszona kobieta o twarzy pokornej i przestraszonej. Upięte w "gretkę" szpakowate włosy były jedynym ładnym akcentem skromnej raczej urody. Ubrana w sukienkę bez wyrazu i koloru po to jedynie, aby przysłonić przed światem chude ciało i żylaste ręce. Krzątała się z nabożną nieśmiałością i uśmiechem dziecka na zbyt szerokich ustach. Oczy najczęściej spuszczała w dół. Były ciemne i małe jak kolce tarniny wbite pod wydatne brwi. Może była głodna i przyzwyczajona do biedy, wtopiona w ten szary stan niedostatku, nie różniła się od niego niczym. Byli jednością niewzruszoną i zgodną.

Pod piecem, tyłem do drzwi wejściowych najczęściej siadywał jej mąż, mężczyzna wysoki, z bujną, niesforną, ciemną czupryną i gęstym ciemnym wąsem przyciętym nad górną wargą równo jak włosy Piasta Kołodzieja. Na jego kolanach spoczywał kawał zdartej, brezentowej łaty, między kolanami jakieś prymitywne kopyto. Uderzał rytmicznie młotkiem, trzymając w zębach drewniane kołki, które wbijał w zdartą podeszwę czyjegoś buta. Najwidoczniej to zajęcie było jedynym źródłem ich egzystencji, życia równie zdartego jak stare buty przynoszone do naprawy. Szewc potrafił też robić nowe buty i nigdy już nie dowiem się, jak przy pomocy prymitywnych narzędzi i wygiętego kopyta mógł zrobić coś, co zupełnie dobrze nadawało się do chodzenia i miało przyzwoity wygląd. Na nowe buty trzeba było mieć własną skórę, tak na wierch jak i na spody. Wówczas podeszwy-były jedynie ze skóry, skrzypiącej najczęściej przy chodzeniu, twardej, ale ze skóry.

Szewc siedział na wysokości piecowego popielnika jak jeździec na niewielkim koniku, albo jak żeglarz ze sterem kopyta w ręce żeglując po glinianej polepie. W izbie była cisza. Jedynymi dźwiękami było stukanie młotka lub szlifowanie podeszwy starą raszplą i sapiący, ciężki oddech szewca. Nikt nie rozmawiał. O radiu nie mogło być mowy, bo jeszcze nie było w mieście prądu. W izbie była lampa naftowa, rzadko używana, jako że dwójka mieszkańców domku kładła się spać o zmroku, a wstawała o świcie. Nawet nie wiem po co było tak wcześnie wstawać, ale tak należało. Budził się dzień, budzili się ludzie. Wstawało słońce, ono było zegarem, źródłem światła i ogrzewania. Nie kosztowało nic. Cisza w tym domku była stała i nic nie wskazywało, aby ktoś przemówił. Szewc był albo głuchoniemy, albo tylko niemy, jego żona słabo słysząca, chociaż mówiła czasem cicho i nieśmiało do klientów męża, potakując najczęściej. Przy przyjmowaniu butów do naprawy szewc uśmiechał się tajemniczo, z przekonaniem i wyższością rozkładał ręce, wypowiadając w kółko to, co jedynie wypowiedzieć potrafił. Było to magiczne słowo "mao, mao, mao...". Powtarzał je ciągle kiwając głową na tak lub kręcąc i przecząc czemuś. Przerażona obserwowałam te sceny, będąc tam z mamą, która powoli i głośno usiłowała coś szewcowi wytłumaczyć w związku z naprawą butów. Moje przerażenie wywoływało właśnie to jedyne słowo "mao, mao". Bałam się, że wszystkiego co przyniosła mama do naprawy butów jest mało i z naprawy nic nie będzie, że przyszłyśmy niepotrzebnie. Miałam może cztery lata i oczy pełne łez, bo w moim dziecięcym odczuciu zawsze było czegoś mało, a tak być nie powinno. Dużo później, to słowo "mao, mao" kojarzyło mi się niezmiennie z towarzyszem Mao Tse Tungiem, kiedy głośniki powtarzały ciągle "towarzysz Mao", "przywódca Mao" obecnie ta pisownia zmieniła się na "Mao Dze Dong" i nie mówi się już o nim tak często. Ale zawsze słyszę przy takiej okazji, głęboko zakodowane w dzieciństwie słowo szewca "mao, mao". I tak już zostanie. Szewc operował tym słowem perfekcyjnie, w każdej sytuacji i podczas każdej rozmowy, bo tylko to słowo potrafił wypowiedzieć. I był z tego po swojemu dumny. Nie wiem czy słyszał sam siebie, ale wydawany dźwięk sprawiał mu niebywałą przyjemność i był może prawdziwą radością w jego zgrzebno-skórzanym życiu, na glinianej podłodze, w ubożuchnej izbie.

Jak odszedł i kiedy - nie wiem. Rozpadła się chatka maleńka, jej mieszkańcy rozpłynęli się we mgle zapomnienia jak chmury przewiane wiatrem, jak liście spadające w niebyt, jak popiół z ogniska. Nie zachowało się żadne zdjęcie, bo któż by tam fotografował biedaków w bielonej chatce. Nikomu nie przeszkadzali, potrzebni byli wtedy, kiedy trzeba było naprawić buty, bo czasy były ciężkie, nieprzewidywalne, kilka lat po wojnie. Mieszkańcy chatki dzieci chyba nie mieli i żyjąc we dwójkę najskromniej jak można przeżyli swój los pokornie, bez jednej skargi i prośby o pomoc najmniejszą. Zresztą u kogo? Może na swój sposób byli szczęśliwi, kto wie. Najgorsze jest to, że chyba nikt tak naprawdę nie wiedział jak się nazywali. Nie słyszałam nigdy, aby ktoś mówił o nich po nazwisku. Dlatego ich los i ich postaci zapamiętane pamięcią dziecka chcę ocalić od zapomnienia. Może będzie to jedyny dowód ich istnienia kiedyś w Strzyżowie.

Zdzisława Górska



Na filmie pamięci

Gdzie jesteś skromne miasteczko na obrzeżach kraju, z rynkiem brukowanym garbatymi kamieniami przez środek, po boku macewami także, z resztą błotnistą w czasie deszczu. Był rok 1953, marzec. Zapewne po 5 marca. Ostry, przedwiośniany, mroźny wiatr ciął po policzkach, jaskrawe słońce łapałam ciepłem w angorową czapkę. Niebo jednolite, niebieskie, bez cienia obłoku, powietrze bez śladu wilgoci. Iście syberyjska pogoda.

Umarł Stalin, generalissimus. Wtedy nie wiedziałam nawet, co to znaczy. Jednak znałam lęk, który towarzyszył mi przy tym nazwisku. Dorośli wymawiali je szeptem, oglądając się na boki. W domu przy takiej rozmowie kazano mi zawsze pójść się bawić na podwórko. Umarł Stalin. To także był lęk i wstrzymanie oddechu, bo nie wiadomo było, co dalej i jak potoczy się świat bez tej osoby. Potoczył się. Odetchnęliśmy.

A ja kilkuletnia, w angorowej czapce z niebieskim paskiem, w granatowym płaszczyku uszytym przez mamę, stałam bez ruchu w kącie rynku, na najwyższym stopniu do dziś istniejących schodów i patrzyłam, patrzyłam..., chcąc zapamiętać ten pusty prawie w południe, jaskrawo słoneczny rynek, z paroma przechodniami, z małymi sklepikami podającymi nielicznym kupującym i szwarc, i mydło. Z powidłem wtedy bywało gorzej. Była twarda marmolada sprzedawana na deka, owijana w szary papier. Pamiętam. Brukowanym garbem rynku przechodziła starsza kobieta. Czarną, długą spódnicę i takąż zapaskę wiatr silniejszy od niej owijał i oklejał wokół chudej postaci. Skłoniła głowę i pchając ciało pod wiatr, szła z wysiłkiem. Rynek zalegała cisza.

Samochody prawie nie istniały, czasem przejeżdżał wojskowy "łazik" lub ciężarówka. Nie istniał asfalt. Wóz konny jechał leniwie ulicą. Chodziło się środkiem jezdni, przepisy drogowe nie były potrzebne, ale i tak zginął chłopiec pod kołami jakiegoś samochodu na ul. Słowackiego. Było to przerażające i wprost nieprawdopodobne. Prąd przyszedł do Strzyżowa nieco później. Skakaliśmy z radości, oświetleni żarówką w byle jakiej oprawce, mrużyliśmy oczy pod tą jasnością, która spadła na nas jak grom z jasnego nieba, a za nią przyszło "radio-bajczarz", potem nieśmiało pralka, adapter..., resztę wiemy. Ale w tym dniu pamiętnym stałam w kącie rynku w Strzyżowie, tu gdzie się urodziłam. Małe piąstki schowałam w kieszeni płaszczyka i wbijając paznokcie w środek dłoni, tak żeby bolało, starałam się utrwalić na zawsze obraz zakurzonego rynku, z miotłą wiatru przemieszczającą kurz z miejsca na miejsce, z ostrym rysunkiem cieni kamienic, z paroma idącymi postaciami z wiatrem i pod wiatr, z pustą przestrzenią rynku bez jednego drzewa. Od czasu do czasu pojawiał się na rynku pan z dużym bębnem, w który uderzał wprawnie i tym dźwiękiem zwoływał mieszkańców (a biegły najczęściej dzieci). Przekazywał donośnym głosem jakieś miejskie ogłoszenia z nieistniejącego dziś budynku magistratu. W jednej z kamienic na południowej ścianie rynku mieściła się skromna biblioteka, w której przemiła pani Zofia Gocek wypożyczała książki. Od kiedy tylko nauczyłam się trudnej sztuki czytania, wypożyczałam bajkę za bajką a potem poważniejsze pozycje i chłonęłam je z pasją poznawania świata i zdarzeń, tych realnych i książkowych. Ta biblioteka (kto ją dziś pamięta), i bibliotekarka ucząca delikatnego obchodzenia się z książką, a także godnego zachowania w tak znamienitym miejscu, jakim jest biblioteka, były dla mnie swoistym oknem na świat, bo innego okna na świat w obrębie strzyżowskiego rynku nie było. Radio miał rzadko kto (zresztą prawie wyłącznie do słuchania zagłuszanej "Wolnej Europy") a o telewizji nikomu się nie śniło! Wprawdzie w 1953 roku zaczęto próby z telewizją w ogóle i pierwszym obrazem, jaki sfilmowano w Warszawie było rowerowe koło jadącego "na żywo" roweru, ale do prawdziwej telewizji daleko było wtedy. Tę dywagacje na temat telewizji wtrąciłam, pamiętając z "Płomyczka" artykuł, który zawładnął moją wyobraźnią na długo. Ale o tym na pewno nie pamiętają dzisiejsi twórcy małego ekranu i trudno się dziwić. Jednak możliwe było życie bez telewizji i wcale nie było tak źle!

Pustą przestrzeń rynku zapełniał gwar ludzki i zwierzęcy jedynie w dni targowe, kiedy darły się kupowane kury, gęsi, prosiaki i Bóg wie co jeszcze. W dni targowe stały wozy konne zapełnione wszystkim, co targowania godne: nasionami, zbożem, owocami. Wtedy miasto było gwarne, nawet wesołe i kolorowe. Z okolic ściągali i kupujący i sprzedający, piechotą i konno.

Wtedy jednak, kiedy patrzyłam na miasto, rynek był pusty. Zamykałam i otwierałam oczy, aby sprawdzić, co zapamiętałam. Obiektywem źrenic rejestrowałam obrazy nakładające się na siebie, aby je utrwalić. Rylcem bólu starałam się wyrysować ten obraz zimny i słoneczny, suchą marcową wiosnę, przenikliwe zimno i urodę tego miasteczka osiem lat po wojnie, której ledwo byłam świadoma. Starałam się wbić ten obraz na zawsze, do końca pamięci. Nie wiedziałam, na jak długo, bo przecież przyszłość dopiero miała nastąpić i trwać w nieskończoność. Jakże ufałam nieskończoności.

Nie wiedziałam tylko, czy przyszłość może być lepsza czy gorsza. Jakkolwiek było, było dobrze, bo skala porównawcza u dziecka jeszcze nie istniała. Wszystko działo się w miasteczku i zdawało się, że tak będzie do końca. A że gdzieś daleko umarł Stalin, którego przymusowo znałam z wielu portretów, i co to miało dla nas znaczyć (prócz strachu), było nieodgadnione.

Ważne było to miasteczko z niskimi kamieniczkami, parterowymi domami, sklepikami zamykanymi na skobel lub warczące rolety. Nowe szło do Strzyżowa bardzo powoli, prawie wcale, albo wtedy jeszcze go nie było.

Górowała nad rynkiem kamienica Wyrzykowskich z restauracją na parterze, swoistą strzyżowską "agorą" i "Hyde Parkiem" w jednym. Tam spotykali się panowie, wymieniali poglądy, czasem ręcznie, jeśli argument słowny był za słaby. Obok był pusty plac, a za nim pożydowska bożnica, wtedy zamieniona jeszcze na magazyn. Po przeciwnej stronie górowała nad rynkiem wieża naszego kościoła i kościół, niezmieniony kształtem do dziś, jako najtrwalszy element naszego miasta. Wszystko inne jest zmienne i mniej trwałe. Po mojej prawej stronie wynosiła się wyżej kamienica Miarów, a po przejściu przez jezdnię kamienica Patrynów. Doktor Adam Patryn leczył tu wszystkich, także i mnie. Za moimi plecami (myślę o wschodniej ścianie rynku) tylko domki parterowe, w tym jeden drewniany, w klimacie drohobyckim Brunona Schulza, który to klimat podchwyciła moja córka w pracy dyplomowej, robiąc grafiki odtwarzające nastroje miasteczek małych, zagubionych, z kompleksami, ale z niepowtarzalnym już dziś urokiem i ludźmi tamtych czasów.

Oczy (jak dzisiejsze kamery cyfrowe) chłonęły ten obraz wysycony słońcem, wiatrem i chłodem, obraz, który już nigdy się nie powtórzył dosłownie, bo był wtedy i tylko wtedy zapamiętany do bólu. Noszę go w sobie do dziś, zabarwiony wrażliwością i przeżyciem dziecka, które już wtedy ceniło swoje miejsce na Ziemi, a może tylko nie miało aparatu fotograficznego? Nie wiem. Ale obrazu, jaki noszę w sobie, żaden aparat najprzedniejszej marki nigdy nie wykona. Jest mój i dziś w marcowy dzień dwutysięcznego drugiego roku po raz pierwszy dzielę się nim, bardzo osobistą pamiątką po dawnym Strzyżowie.

Zdzisława Górska



Strzyżów z moich wspomnień

Niniejszy tekst nie jest roszczeniem do autobiografii, nie jest także opracowaniem najnowszej historii miasta. Jest odtworzeniem z pamięci mojego Strzyżowa, ówczesnych ludzi w nim żyjących, działania instytucji z lat 50-tych i wczesnych 60-tych, to jest do czasu, po którym w Strzyżowie nastąpiły zmiany. Będę się starała nie uwypuklać zanadto mojej osoby - zamiarem moim jest skupienie się na klimacie miasta z tamtych lat. Nie da się uniknąć subiektywizmu, ponieważ pole postrzegania mogłam mieć zawężone, choćby poprzez pryzmat własnej rodziny. Niech mi wybaczą Czytelnicy, których pominęłam w ich mniemanej ważności -dziecko widziało rzeczy prosto i obca mu była sztuka uprawiania fałszu lub hipokryzji.

Pierwszym wyraźnie zapamiętanym przeze mnie miejscem w mieście była "ochronka", czyli przedszkole Caritasu, prowadzone przez siostry zakonne. Ponieważ po wojnie w Strzyżowie było stosunkowo mało dzieci (bo i mało mieszkańców) prawie wszystkie matki zaprowadzały tam swoje pociechy. Większość dzieci była biedna, zatem "ochronka" dla wielu była rajem. Owszem, chodziła tam jedna ślicznie ubrana dziewczynka, ale np. kiedy zakonnice ustawiały nas do grupowego zdjęcia, Beatka musiała zdjąć swoje lakierki i stanąć do fotografii boso, tak jak wszystkie dzieci. W Strzyżowie nie było wtedy światła elektrycznego; tragedią, nawet dla nas dzieci, było spalenie się od przewróconej lampy naftowej małej Krysi Kiczkówny, naszej przedszkolnej koleżanki.

Wszystkim jest dobrze wiadomo, że Strzyżów, między innymi wielkimi ludźmi, wydał słynną artystkę, finalistkę Konkursu Szopenowskiego Marię Korecką. Kiedy Rysia miała nam w "ochronce" zaprezentować swoją muzykę (a była już po okresie wprawek w stylu "Panie Janie rano wstań...") i grała nam Szopena prosiliśmy, aby wreszcie zagrała "coś ładnego"..

Napiszę teraz, jak wyglądało miasto w latach 50-tych. Na rynku, oprócz kamienic, które stoją do dzisiaj, znajdowało się kilka drewnianych domów pożydowskich (daję słowo, że w jednej takiej chałupie było klepisko). Nie było bloku, budynku PZU, w miejscu obecnego Centrum Handlowego GS stały drewniane rudery. Ale pomnik Świerczewskiego już stał (postawiony bodajże w 52 roku). Miejskie dzieci buszowały po wszystkich podwórkach i zakamarkach rynku, ale do tzw. "czarnej sieni" baliśmy się wchodzić, bo tam jakoby straszyły duchy dziewic, rzekomo "zaturlanych" przez Żydów na macę, na sterczących gwoździach. Nazwa "czarna sień powstała chyba z powodu wiecznego mroku w korytarzu, a może od mrocznych tajemnic, które kryła? W budynku Rynek 11 na dole mieścił się sklep z obuwiem "Bata" (pewnie już nie firmowy, ale tak zostało sprzed wojny), w którym sprzedawał bardzo elegancki pan Hoffman. Stały tam prawidła na "oficerki" oraz jakaś maszyna do rozciągania butów (czy ktoś pamięta pastę do butów "Erdal" z żabą?). Plac rynkowy od strony wschodniej wyłożony był macewami z grobów żydowskich. W każdy wtorek na tymże rynku odbywał się targ. Na rogu kamienicy, w której mieści się teraz apteka i Biuro Pracy zainstalowana była "szczekaczka", tj. ryczący głośno megafon, który propagował uroki nowej władzy, ale jedynym powodem do zwracania na niego uwagi było natężenie dźwięku. Biedny p. Szafrański pod tym piekielnym urządzeniem prowadził kiosk z gazetami. Ale ważniejszym w mieście (zastosuję imię własne dla placówki "Ruchu") był Ruch pani Konieczkowskiej. A w ogóle nikt nie mówił, że udaje się np. do sklepu spożywczego, czy składu farb, lakierów, pokostów itp.; po spożywcze szło się do "Składnicy" albo do "Solidarności", do Glazara po farbkę do bielizny, a do Baszaka po naftę. Materiały kupowało się u Romanowskiej, a chleb był od Kulona. Do prywatnego sklepiku pań Utnickiej i Tęczarki chodziło się przeważnie po ślazowe cukierki. Mięso i wędliny można było kupić w masarni u Gocka (czy ktoś pamięta mieszankę?), natomiast kury, indyki i kogutki kupowało się na "rynku". Cielęcinę przynosiły do domu baby. Jedyna apteka była w budynku, w którym potem mieściło się kasyno (obecnie budynek prywatny), a papierosy nabywało się w autentycznej trafice, która stała na rynku. Ośrodek Zdrowia znajdował się tu, gdzie teraz ZOZ ma biura, a pogotowie ratunkowe w razie wypadku przyjeżdżało z Rzeszowa. Do Rzeszowa też musiało się jechać np. do okulisty czy innych lekarzy specjalistów. Z restauracji ówczesnego Strzyżowa pamiętam tę lepszej kategorii u pani Wyżykowskiej, natomiast wyszynk (w stylu bar "Pyk") znajdował się w kamienicy Franczaka i był nazywany "wysokie stołki". Budynek bożnicy był zrujnowany, aczkolwiek nie doszczętnie, skoro dało się go potem tak pięknie odrestaurować. Specjalny opis należy się tzw. Spalonej Kamienicy, tj. budynkowi, w którym obecnie mieści się Bank Spółdzielczy. Po dość dużej kamienicy stały tylko osmalone mury, ale za to był to raj dla dzieci, ponieważ obok w zimie jeździło się na sankach, a latem starsi i "niegrzeczni chłopcy" wyprawiali tam brewerie. Widziałam jak Adaś H. z dachu skakał na parasolu. Dalej w kierunku stacji był zakład fotograficzny pana Fąfary, jedynego wówczas "fotografisty" na miasto i okolicę, który robił zdjęcia dużym aparatem, zakrywając się czarną tkaniną. Było to wielce tajemnicze przeżycie. Tu, gdzie obecnie jest ogródek jordanowski był wielki skład lodu, który gromadzono przez całą zimę z kry z Wisłoka (jakież musiały być mrozy, skoro kra miała nieraz pół metra grubości), przesypywano trocinami, a latem z tego składu czerpano lód do schładzania np. lodów. Dzieci mogły kupić sobie loda nawet za 20 gr. Pani Górska miała dobrą miarkę w oczach i nabierała do tutki albo między dwa kwadraciki wafla łyżką stołową tyle masy lodowej, ile dziecko miało w garści pieniążków. A masę tę czerpała z termosu zanurzonego w dużej beczce z tłuczonym lodem.

Budynek "Sokoła" bynajmniej nie wyglądał tak, jak dzisiaj po przebudowie. Na samej górze była biblioteka, a w niej cudowna panna Gockówna, która wyszukiwała nam książki, bo za barierkę raczej nie można było wchodzić samemu. Sala kinowa (najpierw przyjeżdżało tu kino ruchome) była równocześnie salą zabawową (chyba po wyniesieniu krzeseł). Pamiętam, że do kina walił tłum, wiele osób stało lub siedziało na podłodze. My byliśmy w lepszej sytuacji, ponieważ mieszkaliśmy bardzo blisko kina i niosło się po prostu składane krzesełka z domu. Repertuar kinowy obejmował niemal wyłącznie filmy radzieckie. Pamiętam, że w suterenach Sokołu (piszę jak powszechnie się ten budynek nazywało) gnieździli się jacyś ludzie, ale bardzo ważne były sutereny z przodu, ponieważ tam mieszkali i naprawiali buty szewcy. Mieszkali w jakimś ogromnym pomieszczeniu poprzegradzanym parawanami. Obok Sokołu na placu był ceglasty kort tenisowy, na którym m.in. grywały w tenisa Kinga Chmielówna i Halinka Anders.

Reszta miasta usytuowana była wzdłuż głównej ulicy, aczkolwiek było dość dużo uliczek bocznych, nie za długich. Ulice do 59 roku nie były wybrukowane, może tylko kawałkami, nie pamiętam, skutkiem czego było wieczne błoto lub kurz. W miejscu, gdzie teraz biegnie ulica Łukasiewicza i znajduje się szpital były stawy i księże obory. Na tych stawach zimą jeździło się przeważnie na butach, bo niewiele dzieci miało łyżwy (na żabki, a już najbardziej szpanerskie na blaszki, wkręcane w obcasy). Jedyna szkoła podstawowa, do której chodziły wszystkie dzieci nie tylko z miasta, ale i z przyległych wsi (na nogach!), to była obecna nr 1 no, i oczywiście LO, na które prawie każdy mówił gimnazjum, a uczniowie to byli gimnazjaliści albo wręcz studenci.

Po wojnie w zarekwirowanej rodzinie Górnickich kamienicy jakiś czas mieściła się Szkoła Handlowa, którą za działalność konspiracyjną zdelegalizowano, a wielu uczniów i nauczycieli trafiło do więzienia. Potem w tej kamienicy mieściła się Komenda MO, a jeszcze później żłobek.

Do 1953 roku miasto nie miało elektryczności. Po zapadnięciu zmroku na rynku i głównej ulicy stróż nocny zapalał latarnie gazowe.

Na mojej uliczce, obecnej ulicy Konopnickiej, mieścił się zakład krawiecki pana Pałysa, który przyjmował chłopców "do terminu". Początkowym ich zajęciem było wiewanie na podwórku żelazkami na węgiel drzewny. U nas w domu było żelazko na "duszę". Na uliczce tej m.in. mieszkali w zgodzie i pospołu autentyczny Żyd z pejsami i w jarmułce, niejaki Hoff z małżonką oraz starszy rangą oficer UB, którego chyba dokwaterowano do jednego z domów. Nie przypominam sobie, aby był postrachem dla sąsiadów, aczkolwiek świniobicie odbywało się u nas nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach. Nie rozumiałam wtedy dlaczego, ale pamiętam, że kiedy umarł Stalin, ojciec z sąsiadem padli sobie w ramiona i powiedzieli "nareszcie" pomimo, że obowiązywała żałoba, a na szyby okienne musiało się nakleić czarne paski. Na uliczce tej mieszkało wiele dzieci, które sobie zabawy organizowały same: dziewczynki godzinami piekły ciastka z błota, lub gotowały w pudełkach po paście do butów jakieś wymyślone potrawy z roślin, chłopcy biegali z rafką ze starego roweru, podtrzymywaną obejmą z drutu. Lalek nie miałyśmy, bo jeśli nawet w domu była lalka porcelanowa, to siedziała w pięknej sukience w pokoju na "dwóch łóżkach w raz". Lalki szyłyśmy sobie same, a ubranka ścibiałyśmy ze szmatek (skrawki od krawcowej). Kiedy pewnego razu pod przywództwem starszego chłopca dzieci wysforowały się na teren obecnej ul. Sienkiewicza, wszystkie dostały lanie za oddalenie się na "takie pustkowia". Największe uciechy miały dzieci, kiedy u pana Żydzika była młocka, a trwało to nieraz tydzień. Tłukliśmy się po słomie, ginąc nieraz w dziurach, pomiędzy luźniej ułożonymi wiązkami.

W letnie niedziele mieszkańcy Strzyżowa oblegali brzegi Wisłoka. Panie leżały na kocach w "kombinacjach" (bielizna dzienna), panowie w "szwimkach" (rodzaj kąpielówek), dzieci pływały. Były to swego rodzaju pikniki, bo pamiętam brało się koszyki z jedzeniem i piciem. Miejskie elegantki miały kostiumy kąpielowe, ale to raczej nie w naszych rewirach. Latem popołudnia niedzielne mieszkańcy spędzali na festynach na Łętowni, a zimą na saneczkowaniu z Żarnowskiej Góry, która wtedy była dużo wyższa, a samochody przecież prawie nie jeździły. Nad Wisłokiem rozciągały się Pasterniki, na których pasły się wszystkie krowy z miasta (sic!). Krowy te były rano zbierane, a potem pędzone przez miasto przez miejskiego pastucha (po jakimś czasie wracały tą samą drogą) i nigdy nie mogłam się nadziwić skąd te (grupie) krowy wiedzą, że mają skręcić np. do domu p.p. Sudackich, Mazurów i innych. Oczywiście pozostawało po nich wiele "placków", które potem ktoś sprzątał. Pasterniki północne, nie wypasane przez krowy (ale też mówiono Pasterniki) były stadionem do gry w piłkę nożną. Strzyżów miał wtedy dość mocną drużynę piłkarską klubu "Wisłok". Zawodnicy z innych drużyn przyjeżdżali na mecze samochodami ciężarowymi z budą, do których wstawione mieli drewniane ławki. Niektóre biedniejsze drużyny przyjeżdżały furmanką. Nieraz w czasie autu piłka lądowała w rzece, skąd ofiarnie wyławiała ją pani Bronia. Mecze często kończyły się bijatykami, przy czym obcy zawodnicy zazwyczaj salwowali się ucieczką. Raz nawet widziałam jak nasi rzucali w nich burakami, wyrywanymi bezpośrednio z pobliskich zagonów. Na meczach zawsze obecny był Pieronek (pseudonim) ze swoim nieodłącznym wózkiem z lodami. Był to król kibiców strzyżowskich, postać bardzo sympatyczna i duży lokalny patriota. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale podobno przed 1 Maja zamykano Pieronka, aby nie wykrzykiwał haseł antykomunistycznych w czasie trwania pochodu. Strzyżowianie zresztą nigdy nie byli niewolnikami narzuconego systemu - na własne uszy słyszałam, jak w czasie przemówienia jednego z partyjnych bonzów, mężczyzna o pseudonimie "Stasieju" krzyczał: "Panowie, oddajcie Lwów i Kijów(!)". O tym, jakim Pieronek był kibicem piłkarskim niech świadczy fakt, że biedak zmarł na serce w czasie Mistrzostw Świata w piłce nożnej w 1974 r. na meczu polskiej reprezentacji.

Z Pasterników pamiętam jeszcze: lądowania szybowców, Dni Morza oraz okresowe przejazdy taborów cygańskich, których miasto na postój kierowało właśnie tutaj. Zazwyczaj obozowało wśród kilkunastu kolorowych wozów cygańskich wiele rodzin romskich, czyniąc ten teren bardzo kolorowym i gwarnym.

W ówczesnym czasie w Strzyżowie praktycznie nie było żadnych zakładów pracy oprócz Spółdzielni Inwalidów (rogożyna, czyli wikliniarstwo, a później cukierki) oraz Browaru. Pamiętam, że w czasie pochodów pierwszomajowych, kiedy przed trybuną defilował Browar, regularnie wznoszono okrzyki: "Brawo muto!" Ktoś tam pracował w biurze, w sklepie czy w szkole; reszta, a byli to przeważnie mężczyźni, dojeżdżała do pracy do Rzeszowa, w większości do "Pezetlotu". Robotnicze pociągi były tak przepełnione, że wielu mężczyzn podróżowało, leżąc na dachach wagonów. Pociągi, tzw. manipulanty, były strasznie niewygodne. W wagonach osobowych ławki były tylko na obrzeżach ścian, środek był pusty. Podróżni jechali na stojąco, stłoczeni niczym sardynki w puszce, a "winne grona" stojących i uwieszonych u schodków były widokiem powszednim. Jeździł jeden pociąg, tzw. "pulman", do i z Warszawy, ale bilety były drogie.

Wspomniałam wcześniej o święcie 1 Maja - nie sposób nie rozwinąć tego tematu. Na pochody musieli się stawić wszyscy, którzy od kogoś zależeli: uczniowie szkół z nauczycielami, pracownicy zakładów, biur i pewnie niektórzy z nakazu. Młodzież licealna i sportowa przedstawiała jakieś sprawnościowe spektakle: piramidy gimnastyczne, siatkówkę rozgrywaną przed trybuną w karkołomny sposób, akrobatykę, itp. Młodzież zrzeszona w ZMP (w koszulach z czerwonymi krawatami) sztywnym krokiem przytupywała przed trybuną wznosząc okrzyki np. "Czang Kai Szek -pachołek imperializmu", "Niech żyje socjalizm", "Śmierć zaplutym karłom reakcji", itp. Niesiono mnóstwo czerwonych transparentów i szturmówek (spróbowałby ktoś cichcem pozbyć się takiej szturmówki, jak to bywało u schyłku "komuny"). Były też niesione plansze z wykresami przekraczania norm. Wykres na takiej planszy kojarzył mi się z granią jakiejś niebotycznej góry, przy czym 100% było u podstawy. Nad głowami gęsto widniały portrety Bieruta, Rokossowskiego, no i oczywiście Lenina, Marksa i Engelsa (przed śmiercią Stalina dominującym był portret wodza narodów, a były i portrety wszystkich czterech "bogów" naraz). Na przełomie lat 50/60 bardzo modne było hasło: "Ręce precz od Kuby!". Jechały rowery ustrojone paskami kolorowej bibuły, wplecionej między szprychy, a raz nawet przejechał traktor ze szczęśliwymi rolnikami na przyczepie. Na trybunie honorowej stali decydenci miejscy. Popołudnia 1-majowe to była jedna wielka zabawa: jakieś zawody sportowe, występy zespołów, festyn - a przede wszystkim budy z piwem, kiełbasą, słodyczami. Dla niejednych była to okazja do kupienia sobie czegoś, czego na co dzień nie uświadczył w sklepach.

W 1953 roku Strzyżów został zelektryfikowany i wreszcie w domu, oprócz "kołchoźnika" lub "bojczorza" (przymusowy odbiornik propagandy, zwany i tak i tak) pojawiło się radio "Pionier". Pamiętam, kiedy ojciec z sąsiadem cichutko słuchali Radia Wolna Europa - nam dzieciom nie wolno było zbliżać się do radia. W tym czasie dzieci były najczęściej odpędzane "idź się bawić". Broń Boże nie mówiono niczego "politycznego" przy nas, widocznie cień Pawki Morozowa padał na każdy polski dom.

Pamiętam jeszcze, jak przez Strzyżów przebiegała do Jabłonek w Bieszczadach trasa tzw. biegów patrolowych w rocznicę śmierci gen. Świerczewskiego. Główną ulicą biegły grupy młodych chłopców i dziewcząt, ubranych w dresy czy jakieś mundury. Jakaż musiała być silna rywalizacja i presja organizatorów, skoro rannych i omdlałych z wyczerpania niesiono na rękach. Nie było mowy o interwencji karetki pogotowia. Z czasem biegi te zlikwidowano, może po 1956 roku?

Może to będzie wątek odbiegający od tematu, ale muszę napisać, jak w latach pięćdziesiątych ubierali się mieszkańcy Strzyżowa. Otóż niektórzy donaszali zachowane jeszcze sprzed wojny ubrania typu kapce (obuwie zimowe, sukienne, zapinane na rząd pasków na cholewkach), jakieś wojskowe szynele, podgumowane płaszcze, stare wyleniałe futra, czy coś w tym rodzaju. Ale większość, a zwłaszcza miejscowe elegantki, ubierała się w to, co dyktowała aktualna moda. A więc kobiety nosiły kostiumy wg pierwszych wzorów Chanel, do nich nylonowe bluzeczki, siatkowe rękawiczki i przyciężkawe buty na korku. W stroju takim mniej więcej trzydziestoletnia kobieta wyglądała jak matrona, patrząc na to dzisiejszym okiem. Kobiety nosiły też przydługie płaszcze, a letnie sukienki sięgały najwyżej "w pół kolanka". Na głowie musiała być trwała ondulacja, którą robiło się na gorąco w zakładzie p. Jurzystowej. Spodni na ulicę żadna kobieta nie odważyłaby się ubrać, chyba, że były to "narciarki" z ostrym kantem, wpuszczone do narciarskich butów z wystawionym rąbkiem białej skarpetki. Natomiast noszenie kapeluszy było niemal powszechne. Podstawą stroju mężczyzny był garnitur samodziałowy lub wełniany, płaszcz gabardynowy i kapelusz, noszony nawet do garnituru. Fryzura mężczyzny musiała leżeć "do góry", w czym ratowano się brylantyną, ale byli panowie, którzy paradowali z tzw. falami na głowie, używając do ich uzyskania "falówek". Wielu panów nosiło spodnie "rajtki" wpuszczane do oficerskich butów. Bardzo elegancki p. Gocek, a także dr Pasternak długo nosili "pumpy". Nie generalizuję sprawy, piszę tylko rys ogólny. Natomiast w czasie po październikowym (1956 r.), kiedy zaczęto wyświetlać w kinach filmy z Brigitte Bardot, a przez kraj przelała się fala tyrmandyzmu, młodzież strzyżowska nie zostawała w tyle. Najmodniejszymi i najbardziej awangardowymi dziewczynami były wtedy: Basia Koczela, Ala Reszówna, obie Pelcówny, może starsze Koszelnikówny, nie pamiętam wszystkich. Nigdy, mimo krochmalenia, nie uzyskałam tak efektownej, sztywnej halki jak one, nigdy oczywiście nie byłam tak osowato cienka w talii. Wśród chłopców było paru "bikiniarzy", wyglądających jak kopia Leopolda Tyrmanda w swoich wąziutkich spodniach, wywatowanych ramionach, kolorowych skarpetkach i butach na słoninie. Widziałam, jak Józek Cierpiał miał na sobie krawat z rysunkiem dziewczyny, tańczącej hoola - hoop. Bikiniarze czesali się oczywiście na Elvisa, czyli w jaskółkę (najlepsza Jaskółka" wychodziła Zbyszkowi Pieprzowskiemu).

Modę i nieco inne obyczaje przywozili do miasta letnicy. Co roku na wakacje przyjeżdżali jacyś kuzyni z Warszawy, albo z innych dużych miast, wielu młodych studiowało. Kiedy na weselu w rodzinie kuzyn mój, studiujący na ASP w Warszawie, zaprezentował rock and rolla - mama i ciotki wpadły w trwogę ("Jezus, Maria, on ma wielką chorobę..."). Choroba ta okazała się zaraźliwą, bo kiedy byłam starsza, ów kuzyn wyuczył mnie nie tylko rock and rolla, ale również wooggie -booggie. Osobną grupę stanowili Polonusi, przyjeżdżający do rodziny z Ameryki, zwani powszechnie amerykanami (nie mylić z odmianą ziemniaka) i amerykankami (nie mylić z rodzajem sofy). Ludzie ci nosili zazwyczaj złote okulary, a kobiety wyróżniały się bogactwem kolorów na sukienkach (u nas szarzyzna socjalistyczna), kapeluszami z ogródkiem, kapelusze panów zazwyczaj były słomkowe, a ich garnitury jasne.

Wśród mieszkańców Strzyżowa było parę wyróżniających się indywidualności, którym nie sposób nie poświęcić kilku odrębnych zdań. Na pierwszym miejscu umieściłabym Szczęśćbożego, z jego żoną Szczęśćbożyną. Było to starsze już małżeństwo o niewiadomym dla przeciętnego Strzyżowiaka nazwisku; on zajmował się lutowaniem i drutowaniem dziurawych garnków, ona najmowała się do dorywczych posług. Drutowanie pękniętych garnków glinianych polegało na opleceniu ich misterną siatką z cienkiego drutu po dokładnym spasowaniu skorupy, natomiast nitowanie polegało na zaklepaniu nitem dziurki w dnie. Można sobie teraz wyobrazić, ilu było biednych w Strzyżowie skoro Szczęśćboże miał pracę na okrągło. Przydomek jego powstał z powodu zwyczaju mówienia przez owego mężczyznę "Szczęść Boże" każdej mijanej osobie, nawet dzieciom. Drugą osobą, która mi bardzo utkwiła w pamięci była dentystka, pani Karpowa. Była to kobieta niezwykle elegancka, bardzo wytworna, ciągnąca za sobą smugę perfum, a przed sobą pieska pekińczyka. Była naszą dentystką szkolną. Kiedy dziecko bolał ząb, pani Karpowa sadzała go na fotelu dentystycznym, sama zapalała papieroska (zawsze w lufeczce) i maleńką stópką, obutą w piękny bucik z bardzo wysokim obcasem uruchamiała maszynę tortur, czyli wiertło na pedał nożny. Nie dość, że maszyneria ta sama w sobie miała wolne obroty, to często ten niebotyczny obcas powodował obsuwanie się nogi właścicielki buta i zatrzymanie akcji. Przez cały czas trwania operacji pani Karpowa lubiła nucić piosenkę z repertuaru Kiepury " Ninon ". W mieście wyróżniał się też bardzo pan Konieczkowski, sekretarz sądowy, który swoim wytwornym strojem (zawsze motylek do koszuli) i nienagannymi, wręcz arystokratycznymi manierami kasował niejednego sędziego czy prokuratora. Może nie powinniśmy zapomnieć również miejskiego stróża nocnego, z długą fajką i w długim kożuchu (nawet latem). Może Dudziaka, roznoszącego korespondencję z Miejskiej Rady? Może Kokorę, przywożącego węgiel na zimę? A Utnickiego, a Wąsika? a księdza Sikorę? A niezapomniany pan Basara, który miał "warsztat napraw precyzyjnych", gdzie niezamożnym przecież Strzyżowianom naprawiał głównie prymusy na denaturat, ale zasłynął też z naprawy kasy pancernej samemu hrabiemu Potockiemu. Strzyżów miał swoje barwne postaci bardzo wkomponowane w życie codzienne miasta, często o swoistych pseudonimach ("Bajurnik", "Gaga", "Ita-tita"), które żyją w pamięci, choć ludzie ci już odeszli....

W każdą niedzielę, po "pańskiej mszy dziewiątówce", spacerowały po głównej ulicy pary małżeńskie z niekwestionowanego, miejskiego establishmentu. Byli to lekarze, adwokaci, a już przede wszystkim nauczyciele i profesorowie tutejszego gimnazjum, którym wszyscy kłaniali się z szacunkiem. Prestiż i autorytet mieli przede wszystkim ludzie wykształceni, a nauczyciel czy profesor szczególnie. Do ich żon zwracano się: pani profesorowo, do innych - pani mecenasowo, doktorowo czy inżynierowo - pani z apteki zawsze była magister. Nie spotkałam się nigdy z określeniem: pani urzędnikowo, sekretarzowo, czy pani bogacko (to już mój neologizm, który ma podkreślić brak prestiżu u osoby posiadającej tylko dobra materialne).

Wracając do kwestii dotyczących kościoła: Strzyżowianie byli zawsze społecznością religijną (i są do dziś), święta obchodzono z należytą czcią, z zachowaniem wielu elementów tradycji, szczególnie ludowej. Niezapomniane są np. ówczesne obchody święta Matki Boskiej Zielnej, kiedy to w jednym roku naliczono 32 wieńce, w tym kilkanaście z samego miasta. Po sumie dożynkowej następowały objazdy wokół kościoła wozów drabiniastych z wieńcami, druhnami i swatami. Takie zaprzęgi liczyły nieraz czwórkę, a nawet szóstkę koni, przy czym trwał swego rodzaju wyścig prędkości i konkurs strzelania z bata. Procesje na Boże Ciało nie mogły wtedy wychodzić poza mury kościelne, ale jakież to były procesje! Wszystkie dzieci z ochronki albo sypały kwiatki (dziewczynki), albo dzwoniły (chłopcy). Były też piękne poduszki: z Sercem Pana Jezusa - czerwona, którą niosła krakowianka, a inne krakowianki niosły szarfy (krakowiankami określam dziewczynki ubrane w strój krakowski) oraz z Sercem Matki Boskiej - niebieska, którą niosła przeważnie najładniejsza dziewczynka; szarfy dzierżyły dziewczynki ubrane na biało. Narodu było tak dużo, że ludzie cisnęli się niemiłosiernie, deptali sobie po piętach, a z wszystkich gardeł i serc wyrywał się śpiew tak gromki, że konie za murem kościelnym rżały. Zacnego proboszcza Majewskiego prowadzili pod baldachimem pan Gocek i pan Sudacki. W czasie od Wielkiego Czwartku do Wielkiej Soboty przed Ciemnicą i Grobem Chrystusa śpiewały "maryjki", tj. dziewczęta przyodziane w wielkie czarne chusty, a strażacy, jak do dnia dzisiejszego, zaciągali warty. Muszę wspomnieć o tym, jak do kościoła Hania Szpakówna przyprowadzała hrabinę Wołkowicką, pozbawioną całkowicie swojego statusu arystokratkę strzyżowską. Ta wysoka, wyprostowana pani siadała w swojej stalli, zakładała pince - nez i uczestniczyła w mszy tak godnie, że gdyby nie jej skromny strój, wydawałoby się, że czas cofnął się o wiele lat.

Ponieważ w okolicznych wsiach nie było kościołów wszyscy chodzili do kościoła strzyżowskiego, a w większej części przyjeżdżali furmankami. Okolice kościoła zastawione były furmankami, które miały założone świąteczne wasążki, będące nieraz dziełami sztuki ludowej. Ponieważ w latach pięćdziesiątych w Strzyżowie nie było praktycznie samochodów (chyba był jakiś gazik w Nadleśnictwie, może GS miał jakiś pojazd dostawczy, może był jakiś prywatny, nie pamiętam), pojazdem królującym na ówczesnych ulicach była furmanka latem, zimą sanie. Każde wesele ze wsi, a nawet z przedmieścia miasta, jechało do kościoła furmankami zaprzężonymi w konie wystrojone w pióropusze i wstążki. Czasem jakiś krewki albo "skurażowany" woźnica zacinał konie i wyprzedzał zaprzęg poprzedzający, co raz podobno skończyło się katastrofą i złym omenem, bo przewrócono wóz z młodą parą (to małżeństwo się potem rozpadło). Po lekarza do chorego przysyłano furmankę, chorych na furze wieziono w pierzynach do doktora Chmielą, ksiądz z Panem Bogiem do umierającego także jechał furmanką. W czasie takiego przejazdu księdza woźnica głośno dzwonił dzwonkiem, a wszyscy przechodzący chodnikami czy poboczem drogi klękali szpalerami, nie bacząc na błoto.Nie sposób dzisiaj wyobrazić sobie tego, że kiedy biskup przemyski wizytował parafię, jechał do kościoła furmanką, otoczoną wieńcem z jedliny i kwiatami. Czasem nawet sesje wyjazdowe Sądu przemieszczały się na wieś furmankami - wozem konnym wożony był inż. Kłos, czyli "umentra", który zazwyczaj dokonywał działów po ojcach albo ustalał sporne granice pól. Ale w zupełnie inny sposób jeździła do kościoła prof. Hajdukówna "Kochania" - bryczką pana Borysa. Do końca swoich dni, a było to już w czasie, kiedy furmanki prawie całkowicie znikły z miasta, ona pozostała wierna swojemu pojazdowi.

Każdego niemal roku do Strzyżowa zjeżdżało wesołe miasteczko. Nie przypominało ono dzisiejszych, chyba tylko tym, że ustawiało karuzelę. Były tam budy i kramy wszelkiego autoramentu: strzelnica, w której z wiatrówki można było "ustrzelić" sobie kwiatka z kolorowych piór, a panowie mogli celować w butelkę np. z piwem, do wygrania mogło być lusterko z Marylin Monroe itp.; była beczka śmierci, w której człowiek na motocyklu wyjeżdżał na jej wewnętrzne ściany, gabinet śmiechu ze zniekształcającymi lustrami, a najbardziej oblegana była buda, w której ciągnęło się fanty. Do związanych w wiązkę wstążeczek przymocowane były różne przedmioty: od zupełnie "spalonych" tasiemek, poprzez drobne błahostki typu paczka "sportów", aż do jakiejś w miarę cennej nagrody głównej. Często wyciągano np. gipsowego kota czy jakiś inny kicz. Nad wesołym miasteczkiem zainstalowana była tuba z głośną muzyką. Wtedy największymi przebojami były piosenki Janusza Gniatkowskiego m.in. "Bella, bella donna", czy "Kuba wyspa, jak wulkan gorąca". Duże zainteresowanie budził też przyrząd do mierzenia siły, zazwyczaj w kształcie czołgu na szynach, wznoszących się niemal pionowo, który to czołg miejscowi siłacze starali się wypchnąć jak najwyżej. Królem mocarzy zostawał ten, który wypchnął ów czołg na szczyt.
Okresowo Strzyżów odwiedzał cyrk, który swój olbrzymi namiot rozbijał na placu rynkowym, na którym wówczas nie było jeszcze plantów i drzew. To nie był pewnie cyrk najwyższych lotów, raczej kuglarze, połykacze ognia, akrobaci itp.

Wydaje mi się, że ciekawym wątkiem do opisania jest mój pobyt w szkole, jedynej podstawówce w mieście (na końcu wspomnę o liceum, ale to już trochę wykroczy poza czas, który chcę opisać). Do szkoły podstawowej w Strzyżowie, oprócz dzieci miejskich, chodziły również dzieci z Tropii, Godowej i okolicznych przysiółków. Szkole dyrektorowała pani Baternayowa. Oprócz kilkorga młodych, uczyło tu wielu, jeszcze przedwojennych nauczycieli. Pamiętam dobrze katechetę ks. Chodorskiego, po którym może do dziś ktoś ma bliznę po naderwanym uchu. Nie wiem, jak to było załatwione, ale pomimo szalejących lat stalinowskich i nasilającej się walki władzy z Kościołem, u nas religia odbywała się normalnie w szkole; jeszcze na świadectwie ukończenia podstawówki mam ocenę z religii. Potem religię i krzyże wyrzucono ze szkół, aż do czasu wolnej Polski. Nauczyciele musieli wypełniać narzucony im program, aczkolwiek nie przypominam sobie, aby nas indoktrynowali wprost. Spis lektur obejmował w dużej liczbie książki autorów radzieckich. Ależ byłam zachwycona lekturą pt. "Co widziałem", w której radzieckie dziecko, Alosza Dlaczegószek wydawało się takie szczęśliwe, a to głównie za sprawą szczęśliwego kraju, w którym żyło! Ze szczególnym sentymentem wspominam elementarz Falskiego z cudownymi ilustracjami, niestety teksty w stylu: "Nie piej kurku, nie piej, usypiam Marysię...", czy "Mały Stefanek odmroził nóżki..." nijak nie przystawałyby do dzisiejszej rzeczywistości. Z mniejszym już nieco sentymentem wspominam wiecznie cieknące kałamarze, bo pisało się piórem zwykłym, tj. stalówką w obsadce, maczaną w atramencie. Od czasu do czasu szkołę wizytowała z ramienia UB pewna kobieta w mundurze i w oficerskich butach, przed którą wszyscy drżeli. Zawsze w takich sytuacjach nauczyciele ustawiali dzieci, ktoś umiał na pamięć "poprawny" wiersz Broniewskiego, odśpiewało się hymn radziecki i chyba się dobrze kończyło. Po takich wizytacjach wietrzono klasy, a pani Pirgowa odmawiała z nami modlitwę "Dzięki Ci Boże za światłość tej nauki..." Ponieważ większość dzieci zagrożona była awitaminozą istniał obowiązek picia tranu. Wyglądało to mniej więcej tak, że ustawiała się kolejka, a nauczycielka jedną łyżką z dużej butelki serwowała każdemu z nas tran do buzi. Ta wspólna łyżka przenosiła prawdopodobnie jakiegoś wirusa, bo wiele dzieci miało ostrupione usta. Na to też była rada: ta sama nauczycielka, jednym i tym samym palcem sprawiedliwie smarowała dzieciom zainfekowane buzie maścią cynkową. Na jednej z akademii szkolnych mówiłam wierszyk, który zaczynał się mniej więcej tak: "Mój ojciec był na wojnie i ma przez pierś bliznę i ja, gdy dorosnę, dam pierś za ojczyznę". Powiedziałam to z takim duchem bojowym, jakbym miała nadstawić tej piersi, choćby zaraz, mimo że byłam dziewczynką. Potem już nie wybierano mnie do wierszy bo, jak twierdziła polonistka, za bardzo gram, a za mało wkładam w to ideowego patosu. Etatową deklamatorką została Lusia B., która np. słowa wiersza "Partia to ostoja narodu..." mówiła tak głośno, że mogło ją być słychać w samej Moskwie. Nauczycielem języka rosyjskiego był pan Rozum. Był to człowiek o gołębim sercu, aczkolwiek, kiedy ktoś doprowadził go do ostateczności, wpadał w szał, przewracał oczami i krzyczał z rosyjskim akcentem: "ty bydli, ty cieli". Powodowało to u nas niewypowiedziane ataki śmiechu, w konsekwencji czego niejeden uczeń lądował za drzwiami (Jak się wyśmieisz, to wrócjisz"). Nie miał ambicji wpajać w nas jakiegoś szczególnego zacięcia do tego języka, szczególnie do "bolszewizowania" - raczej Puszkin, a nie Majakowski, raczej zaśpiew cerkiewny niż skandowanie. Tenże pan Rozum prowadził w szkole kółko muzyczne, które na akademiach prezentowało umiejętności uczniów. Powstała z tego swego rodzaju orkiestra szkolna, przy czym połowa instrumentów to były mandoliny (tak przypominające bałałajki!), a druga połowa to były skrzypce (nadmienię, że wszystkie instrumenty posiadała szkoła na wyposażeniu). Dawało to raczej kocią muzykę, tym bardziej, że dyrygent (pan Rozum) będąc z natury człowiekiem powolnym, dyrygował swoimi artretycznymi rękoma tak, iż w konsekwencji orkiestra grała jakby wieczne andante. Na próbach tegoż kółka niejeden obrywał po rękach ("Harasymowicz, ja na tobi smyk połami"). Dzisiaj wiem, że człowiek ten zasługiwał na najwyższy szacunek, może przeszedł jakąś zsyłkę (stąd znajomość języka), w każdym razie nie dorośliśmy wtedy, aby te sprawy rozumieć (nomen omen)., Muszę jeszcze wspomnieć naszą kochaną nauczycielkę od matematyki - pannę Urbanikównę, która posługiwała się autentycznym lorgnion. Niestety, uczyła nas krótko, potem zastąpiła ją młoda, również uwielbiana przez uczniów pani Banasiowa. Należy również napisać, że w klimat szkoły mocno wkomponowana była postać woźnego Franciszka, który ręcznym dzwonkiem obwieszczał rozpoczęcie i zakończenie lekcji. W tamtych czasach nauczyciel miał tak wielki autorytet, a szkoła była tak ważna, że kiedy pewnego razu jedna z matek na wywiadówce zgłosiła jakieś pretensje, moja mama (a podobno inni rodzice też) była zbulwersowana ("Nic dziwnego, że taka bezczelna, podobno to jakaś cyrkówka").

Sala lekcyjna, w której mieściła się moja klasa, była tak mała, że rozstawione ławki praktycznie nie pozostawiały miejsca do poruszania się. Kiedy do tablicy musiał wyjść któryś z uczniów siedzących z tyłu albo pod ścianą - stąpał po prostu po pulpitach ławek, pozostawiając często między zeszytami błoto spod butów (uczniowie nie zmieniali obuwia, bowiem podłogi były oliwione, zamiatane przez woźnego miotłą). Najgorzej było wtedy, kiedy do tablicy udawał się Godoś, który wiecznie nosił gumowe obuwie: zimą "gumiaki", latem kanadyjki (trzewiki gumowe). Błoto z jego butów miało regularny, zygzakowaty kształt protektorów podeszwy.

Najważniejszym świętem szkoły były imieniny pani dyrektorki (nie mówiono wówczas pani dyrektor). Może to był dzień wolny od nauki, może lekcje były skrócone, nie pamiętam. Na podeście schodów stawiano duży fotel okryty pluszową kapą, wszystkie dzieci grzecznie czekały, ustawione w dolnym holu, orkiestra stroiła smyczki i miała w pogotowiu piórka mandolinowe. Wtedy z góry schodziła solenizantka witana brawami i ogólnym "Sto lat". Po wygłoszeniu tekstu życzeń następował korowód dzieci z poszczególnych klas z prezentami. Nie potrafię wymienić, jakie prezenty dawano (może słodycze, może kryształy, może inne przedmioty). Żywe kwiaty nie wchodziły w grę, ponieważ imieniny przypadały w zimie, a w Strzyżowie nie było kwiaciarni. Pamiętam, że w jednym roku ja zostałam wyznaczona do wygłoszenia życzeń, oczywiście z własnym pomysłem na ich tekst. Rodzina wezwała posiłki w osobie cioci z Jasła, która przywiozła przedwojenną książeczkę pt. "Wzory życzeń i tekstów chwalebnych", na podstawie której ułożono wystąpienie. Mistrzyni ceremonii zaakceptowała ten tekst, a sama pani dyrektorka miała przychylny uśmiech na twarzy w czasie jego słuchania. Gorzej było później, kiedy do rąk wciśnięto mi olbrzymi kosz kwiatów...z bibuły. Solenizantka obdarzyła go wzrokiem tak pełnym dezaprobaty, że chciało mi się płakać, bo przecież niczemu nie byłam winna, a bukiet wydawał mi się taki okazały.

Co jakiś czas szkołę odwiedzał "pan kino", tj. mężczyzna z projektorem kinowym na plecach i pudełkami taśm z filmami w teczce. Na tablicy wieszało się mapę, białą stroną do wierzchu, co dawało ekran, dzieci siadały na podłodze, a ów pan wyświetlał nam filmy. Były to przeważnie filmy przyrodnicze, oświatowe, czasem jakaś bajka - zawsze czarno - białe.

W szkole działało harcerstwo, które w najmniejszym stopniu nie było upolitycznione. Miało ono charakter dawnego skautingu Baden Powella, prawdopodobnie przyczyniała się do tego bardzo mądra komendantka, pani Niedźwiedziowa. Mój, najpierw zuchowy, a później harcerski czas wspominam jako jedno wielkie pasmo przyjemności: ciekawe zbiórki ze zdobywaniem sprawności, jakieś podchody, zajęcia z pierwszej pomocy sanitarnej, śpiewanie piosenek, ogniska, capstrzyki, a przede wszystkim cudowne obozy z nocnymi alarmami, ogniskami i już nie potrafię wyliczyć z jakimi jeszcze atrakcjami.

W 1958 roku została w Strzyżowie oddana nowa szkoła, obecna nr 2, przy czym dzieci podzielono wg wschodniej i zachodniej strony miasta, licząc od rynku. Była to szkoła na wskroś nowoczesna, wygodna, ale jakże inna od tamtej. Właściwie nie znajduję motywacji, aby napisać o niej coś, co odbiegałoby od normy poprawnie działającej placówki oświatowej. Może tylko to, że uczniowie sami wiórkowali i pastowali parkiety, że po lekcji wf na wspaniałej i świetnie wyposażonej sali gimnastycznej brało się prysznic, że działała bogato zaopatrzona wypożyczalnia sprzętu sportowego i że nareszcie nie było oliwionych podłóg.

Kiedy zdałam i zostałam przyjęta do miejscowego liceum, mogłam na własnej osobie doświadczyć tej aury, o której trochę wiedziałam. Przede wszystkim tam stosowano całkiem inne wymogi, inne było grono uczących (profesorowie!), tam chodzili uczniowie z internatu, długo zwanego bursą i uczniowie dojeżdżający. Zapisałam się na łacinę, której uczył prof. Kosiak. Był wspaniałym pedagogiem, niezwykle inteligentnym człowiekiem, bezlitośnie przestrzegającym regulaminu szkoły. Uczeń, którego prof. Kosiak spotkał na ulicy po godz. 20-tej (była to godzina, po której nie wolno nam było znajdować się na ulicy bez rodzica czy osoby starszej), miał na drugi dzień "przechlapane", jak to powiedzieliby młodzi dzisiaj. A niechby ktoś był ubrany nieprzepisowo, albo nie miał tarczy przyszytej na stałe! (o braku tarczy w ogóle nawet nie wspominam). Uczniowie liceum musieli posiadać granatowe mundurki: u dziewcząt składały się one z układanej spódniczki i granatowej góry, względnie białej bluzki lub - na co dzień -granatowego fartucha z białym kołnierzkiem. Na głowie dziewczyna nosiła beret z czerwoną otoczką, pończochy (tak, pończochy, noszone na pasku, rajstopy pojawiły się dużo później) także musiały być ciemne; chłopcy nosili mundury takie jak garnitur z tym, że z boku spodni widniał czerwony lampasik, a na głowach nosili czapki (złamany daszek obowiązkowo). Zimą granatowy płaszcz, albo szalenie modna budrysówka. Kiedy grupa licealistek szła ulicą, wyglądałyśmy jak pensja Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. Pamiętam, że prof. Kosiak, jako nasz wychowawca, kilka z pierwszych lekcji wychowawczych poświęcił na uczenie nas manier, np. kłaniania się, bo do szkoły przyszły dzieci różne, nieraz z "zabitych dechami" wiosek. Niemiłosiernie wyśmiewał wady stroju, zachowania, czy sposobu mówienia. Wiele miejsca w swojej pracy pedagogicznej poświęcała na naukę manier i kultury życia codziennego prof. Olszewska, która uczyła nas także zasad higieny, gotowania i podawania do stołu, a także haftu, szycia i robienia na drutach. Budynek liceum nie wyglądał tak jak teraz, miał swój przedwojenny kształt, a obok stał jeszcze zabytkowy dworek. Ubikacje znajdowały się na zewnątrz i były nazywane przez uczniów " ulem ", albo (przepraszam za słowo) kiblem. Podłogi w klasach, podobnie jak w budynku starej podstawówki, także napuszczone były jakimś czarnym mazidłem. Matematyki uczyła wspomniana już "Kochania", która swój pseudonim zawdzięczała swojej anielskiej dobroci i kompletnemu brakowi nerwów. Przeciwieństwem był profesor zwany "Sztyftem ", który obrzucał uczniów inwektywami. " Tępy osioł" czy "baran" były na porządku dziennym, a mimo to nikomu nie przychodziło do głowy obrażać się na to lub skarżyć, odzywki te stwarzały raczej powód do uśmiania się. Kodeks ucznia był pojęciem zupełnie nieznanym, co nie znaczy, że w liceum działa się komuś krzywda nie do uniesienia. Jedno zdanie o tym, jak wyglądały wtedy zabawy szkolne (pojęcie dyskoteki było nieznane, oprócz zabaw szkolnych były jeszcze prywatki po domach): dziewczęta w białych bluzkach i granatowych spódniczkach stały pod jedną stroną ściany w auli, chłopcy w swoich mundurkach po drugiej. Na dźwięk orkiestry czy adaptera chłopak ruszał po wypatrzoną dziewczynę, którą po odtańczeniu jakiegoś walczyka czy czegoś " dwa na jeden " odprowadzał na żeńską stronę. Oczy profesorów pilnujących nas na zabawach patrzyły bacznie, czy nie przekraczamy zasad odległości ciał, lub czy zachowanie nasze nie wróży czegoś niepokojącego. Nie będę wymieniała przydomków wszystkich profesorów, bo czasami odzwierciedlały one jakąś negatywną, bezlitośnie wychwyconą przez uczniów cechę charakteru; byli też profesorowie bez ksywy, bardzo lubiani przez uczniów. Większość profesorów, która mnie wtedy uczyła, niestety już nie żyje. Na naszych zjazdach klasowych, odbywanych co 5 lat, najpierw udajemy się na Ich groby i składamy kwiaty. Jedno wiem: absolwenci ówczesnego strzyżowskiego LO w dużej liczbie mogliby śmiało konkurować wiedzą ogólną, oczytaniem i ogładą z niejednym obecnym absolwentem wyższej uczelni.

Jeszcze chcę tylko napisać o sanktuarium młodzieży strzyżowskiej z tamtych lat, jakim była przystań. Było to miejsce spotkań, ubawów, schadzek par "chodzących ze sobą" i najprzyjemniej spędzanego czasu po lekcjach. Dobrym duchem przystani była zatrudniona tam pani Szpakowa, nasza wielka przyjaciółka, choć dama już leciwa. Była tak autentycznie młoda duchem, tak nam sprzyjająca, że kiedy pewnego razu na przystań wtargnęła jakaś czudecka grupa (zespół "The Szakal`s"), pani Szpakowa osobiście, krewkimi kopniakami wyrzuciła owych szakali za drzwi, ponieważ zaczepiali dziewczyny. Budynek przystani nasączony był jakimś mocno woniejącym środkiem grzybobójczym, którym przesiąkały nam ubrania. Ten zapach informował rodziców, gdzie się spędziło wieczór. Czasem na przystań zachodziły dziewczyny z Godowej, które miały po drodze na kładkę. Zamawiały duże kawy w szklankach, co wzbudzało politowanie, bo w naszym stylu było zamówić np. syfon i 8 szklaneczek. Na przystani słuchało się pierwszych nagrań Czerwonych Gitar, Stana Borysa, Karin Stanek, Heleny Majdaniec i innych idoli. Do dzisiaj, kiedy słyszę w mediach te stare przeboje, łza kręci mi się w oku. Zaznaczę, że chociaż przystań wielu osobom kojarzyła się z jakimś miejscem grzesznym, nie piliśmy tam alkoholu, a palenie papierosów kończyło się z reguły na jednorazowej próbie zakończonej mdłościami. Nie wybielam młodzieży z tamtych lat, mieliśmy swoje grzechy, ale palenie i picie na większą skalę nie wchodziło w rachubę: chłopcy uprawiali sport, a dziewczyny w większości dbały o tzw. dobrą opinię. Rodzice prawdopodobnie przeprowadzili jakiś dyskretny wywiad w sprawie przystani, bo z czasem środek ciężkości kazań rodzicielskich przeniósł się z kwestii "gdzie byłaś" na kwestię "dlaczego tak późno wracasz". Zdradziliśmy po maturze tę naszą kochaną przystań na korzyść kawiarenki "Dorotka", ale wspomnienia z tych czasów my, będący dziś dziadkami ograniczyliśmy do ścisłych, prywatnych spotkań.

Mam nadzieję, że napisany przeze mnie tekst nie obraził osób, które w nim wymieniłam. Chciałabym ocalić od zapomnienia tamte wspaniałe dla nas lata, nie tylko dlatego, że byliśmy wtedy młodzi, ale - cytując za Kraszewskim - był to "wielki świat małego miasteczka".

Maria Patryn



Strzyżów z moich wspomnień. Post scriptum.

W pierwszej części moich wspomnień z lat powojennych Strzyżowa pod nazwą "Strzyżów z moich wspomnień" zawarłam jakby główny, zwarty temat. Jednak w pamięci pozostają luźne hasła, słowa- klucze, słowa-szyfry, pod którymi kryją się jakieś znaczenia, jakieś zbiory pojęć, czy po prostu epizody warte opowiedzenia. Postanowiłam zebrać te hasła alfabetycznie i napisać swego rodzaju strzyżowski leksykon, oczywiście w konwencji wspomnieniowej.
Tych, którzy dopatrzą się negatywnej zbieżności z Ich osobami zapewniam, że niczego nie zamierzałam, a jakiekolwiek podobieństwo jest czysto przypadkowe. Jeżeli ośmielam się używać nazwisk czynię to tylko w kontekstach pozytywnych i sympatycznych. Proszę też o to, aby nie dopatrywać się trywializowania czegokolwiek lub ośmieszania. Nic podobnego! Kocham moje miasto, wiem, jak wspaniałymi ludźmi potrafią być Strzyżowianie, jak wiele jest tu szacownych rodzin, ludzi wykształconych, kulturalnych, którzy mogliby błyszczeć na niejednym salonie. Spisując moje wspomnienia z tamtych czasów oddaję prawdę życia codziennego. Jeżeli ktoś miałby mi postawić ocenę przedmiotową, byłby to na pewno etnograf - nigdy historyk.

Ajerkoniak

Ajerkoniak to nie był tylko alkohol. Hasło to zawierało w sobie zbiór marzeń, tęsknot za lepszym poziomem życia, pańskością, może przedwojniem...W czasach urawniłowki i "dyktatury proletariatu" ajerkoniak piło tzw. dobre towarzystwo. Napój ten utożsamiał wyższą kulturę. Snobowaliśmy się strasznie pod ten kieliszek adwokata. Kiedy w kawiarni spotkało się kogoś z naszych nad "małgorzatką" (małym kieliszeczkiem) tego trunku mówiło się np. "Francja - elegancja", na co ten ktoś odpowiadał: - "Mowa!"
W powszechnym użyciu była niestety wódka, zwana "czyściochą", albo "harą", chociaż "wyborowa" z białą główką była podobno dobrą wódką, dostępną niestety w "Peweksie". Pijacy z "nizin" truli się (jak do dziś to czynią) winem "patykiem pisanym", zwanym "J-23" (jabol za 23 złote), "łzami sołtysa" i jak go tam jeszcze nazywano. Opowiadał mi ówczesny praktykant z Pektowinu w Jaśle, że w mroźne dni kobiety pracujące na zewnątrz grzały nogi wyjęte z gumiaków w ciepłym moszczu jabłkowym (!). Starsi mówili, że tzw. czysta z czerwoną kartką była wódką dobrze destylowaną i zdrową. Podobno na początku lat pięćdziesiątych sam prezydent zatroszczył się o to, aby robotnicy nałogowo pijący i zatruwający się "harą" dostawali tę "zdrową CC" i nie powodowali masowych wypadków przy pracy po zatruciu podłym alkoholem. W czasach reglamentacji alkoholu pełną parą pracowały domowe destylatornie, a meliny przeżywały prosperitę. Słusznie się mówi, że jeżeli Polakowi czegoś zabronisz, on zrobi dokładnie odwrotnie.

Auto-stop

Istniał w latach pięćdziesiątych do siedemdziesiątych masowy trend młodzieżowy podróżowania auto-stopem. Była to formalna umowa obowiązująca kierowców i podróżnych, mających książeczkę autostopową. Niektórzy studenci na wakacjach objeżdżali w ten sposób całą Polskę, inni docierali do miejsca wypoczynku. Ja chcę napisać o praktykowaniu tej formy jazdy przez prawie wszystkich obywateli ze Strzyżowa, niekoniecznie w celach turystycznych. Nazywało się to: "pojechać stopem", albo "złapać okazję" lub "na łeba". Moje wspomnienia obejmują trasę Strzyżów - Rzeszów, lub w kierunku Jasła. Komunikacji autobusowej na tych trasach po prostu nie było, a pociągi kursowały rzadko i w nieprzystępnych godzinach. Jako, że sama często musiałam "łapać okazję", aby dojechać gdziekolwiek poza Strzyżów, poznałam niejeden trud podróżowania w ten sposób, niejednych pasażerów, a i niejeden rodzaj towaru tak przewożonego. Najczęściej zatrzymywało się ciężarówki, Żuki, Nyski itp. Nieliczne wtedy samochody osobowe z reguły się nie zatrzymywały, a zresztą i tak były za drogie. Kiedy przed machającymi na drodze zatrzymywał się taki samochód, trzeba było nieraz użyć karkołomnych sposobów, żeby się wdrapać na "pakę", często bez plandeki. Zwłaszcza kobiety w spódnicach stanowiły atrakcję dla przechodniów, pokazując kolana i fragmenty bielizny. W czasie jazdy tył samochodu niemiłosiernie wzbijał kurz, który osiadał na jadących, co przypominało latem wycieczkę młynarzy. Pół biedy, kiedy na takiej ciężarówce, czy Żuku były jakieś ławki, czy przedmioty, na których można było usiąść. Nieraz towarzystwo "przekucało" do samego Rzeszowa. Czasem pasażerowie okazjonalni musieli z tym pojazdem zaliczyć jakąś boczną trasę, bo tam kierowca miał akurat jakiś interes (pewnego razu wszyscy mimo woli byliśmy w Połomii!). Widziałam na ulicy Słowackiego kobiety z okolicznych wsi, które zatrzymywały "okazje" z prosiętami na rękach, zakupionymi na strzyżowskim targu. Czasem wracający z Rzeszowa targali z sobą nieporęczne przedmioty, które pewnie "dorwali" okazyjnie: jakieś rury do pieca, sedesy, deski, czasem meble nawet. Młodsze dziewczyny były zabierane do szoferek, ale nie istniało wtedy żadne niebezpieczeństwo, że kierowca zrobi im krzywdę.

Babianka

Słowo to wypłynęło prawdopodobnie od baby, babiny, przekupki - nie wiadomo. W każdym razie w Strzyżowie używane było w znaczeniach swoistych, określających pewien typ kobiety i pejoratywnie określało jej zachowanie oraz sposób funkcjonowania. Bliskie słowu "baba" nie znaczyło tego samego. Baba to była kobieta coś tam sprzedająca - wtedy mówiło się: "Kupiłam ser i masło u baby", albo: "Mam od baby świeże jaja", albo: - "Przyszła baba z cielęciną, bierzesz?". Baby to były również te, które rozpychały się w kolejkach. Mianem tym można też było np. określić kobietę nieznajomą: "Jakaś baba.." Pamiętam, kiedy wprowadziliśmy się do bloku i po raz pierwszy wyszłam na balkon, stojące na innym balkonie dziecko, pokazując na mnie zawołało: "Mamo, mamo, choć zobacz jaka baba!"
Ale wracam do babianki. Podzieliłabym babianki na dwie kategorie, wzięte ze sztuki kulinarnej:

Pamiętam także takie skarbnice wiedzy, które nie mieściły się w kategoriach "baba", ani "babianka". Może BBC? Flaczarka? Męskim odpowiednikiem mógłby tu być "bojczorz".

Ciurys

Ciurysem nazywano małego chłopca w wieku wczesnoszkolnym, zazwyczaj z dużym temperamentem, mówiąc wprost - małego urwisa. Jeśli na przykład rano ksiądz stwierdził, że ma oberwane jabłka w sadzie - wiadomo: ciurysy! Gdy ktoś spuścił na Bośni młynarzowi wodę - też ciurysy. Kto penetrował podziemne przełazy do tunelu, kto strzelał z klucza na Wielkanoc, kto buszował w spalonej kamienicy i starej bożnicy? - Oni! Warto opisać, jak taki chłopiec chodził ubrany: zima - lato krótkie spodnie, przeważnie do kolan, w lecie widać więc było odrapane nogi; w zimie wszyscy tacy chłopcy nosili pończochy "prążkowe" na halterach. Do ulubionych zabaw należały: gra w piłkę - szmaciankę (zrobioną ze szmat skręconych w twardą kulę), strzelanie z procy, gonitwa z rafką (stare kółko od roweru, bez opony i dętki, prowadzone obejmą z drutu), gra w kiczki i tzw. "kradzione jaja" (dwie bandy wykradały sobie kamienie z usypanych kopców-gniazd). W zimie zjeżdżali na sankach z Żarnowskiej Góry lub w tzw. leju, na często chałupniczo robionych nartach. Popularne było też jeżdżenie na łyżwach przykręcanych do butów na żabki i czepianie się sań. Kontrola zapracowanych rodziców była dużo mniejsza (o konwencji praw dziecka nikt wtedy nie słyszał), fakt - w Strzyżowie było bardzo bezpiecznie i spokojnie. W Sokole wyświetlano co niedzielę Poranki, na które i tak nie wszystkich było stać. Napiszę o autentycznym epizodzie z życia małych chłopców, który może unaocznić dzisiejszym dzieciom, jak można było poprzestawać na małym, będąc i tak szczęśliwym dzieckiem. Otóż po Poranku dwaj chłopcy z radością stwierdzili, że zostało im od biletów 20 groszy. Pobiegli do sklepu spożywczego i przekonawszy się, że nie ma żadnych łakoci w tej cenie, kupili kostkę maggi (!) i zjedli po połowie. Starsi chłopcy zwani byli "kawalerką" i mieli już inne rozrywki, po strzyżowsku zwane "chodzeniem na baciarkę". Oczywiście nie generalizuję sprawy. Większość dzieci i młodzieży była spokojna, skromna, ucząca się i studiująca. Przedstawiam tylko pewne typy charakterystyczne. Nie przypominam sobie, aby któryś z tamtych ciurysów i rzekomych "baciarów" nie wyrósł na porządnego człowieka.

Cukierki

Cukiernicza Spółdzielnia Inwalidów "Roksana" to renomowany zakład, produkujący słodycze. W potocznym języku strzyżowian zakład ten nazywano "cukierkami", wcześniej "rogożyną" od profilu produkcji wyrobów z rogozy. I tak np. przy porannym rozdziale mleka w Mleczarni ktoś tam pytał; "Kierowniku, ile dziś mleka do cukierków?" Obcy popadłby w zdziwienie. Pracownicy mleczarni nie - przecież każdy wiedział, że mleczarnia nie wyrabiała cukierków, a chodziło o to, ile dziś wynosi dostawa mleka do "Roksany". Pewien kłopot stwarzało nazwanie miejsca pracy szwaczek, zatrudnionych wtedy w tym zakładzie. No, to się mówiło, że pracują "u inwalidów". Kiedy dwie kobiety chciały się poinformować, gdzie pracują ich mężowie, rozmowa wyglądała mniej więcej tak: "Mój Józek robi w cukierkach, a twój?" - "Mój robi na meblach". Inni pracowali "na hucie", w paciarni", albo "na piłkach". Do dzisiaj zresztą niektórzy pracują "na Serwicach" i "w Komunalny".

Dorotka

Takim pierwszym miejscem spotkań młodzieży, zwłaszcza licealnej była w latach sześćdziesiątych "Przystań", czyli klub LOK -u. Ale kiedy już byliśmy po maturze i mogliśmy wreszcie zrzucić z siebie granatowe mundurki wolno nam było bywać w kawiarni. Chcę opisać strzyżowską kawiarenkę "Dorotka", która dla nas była nie tylko miejscem wypicia kawy i zapalenia pierwszego oficjalnego papierosa. Ta kawiarnia to był dla nas niemal drugi dom, spotykaliśmy się tam prawie codziennie. "Dorotka" mieściła się w Rynku tu, gdzie obecnie jest sklep p. Budnika. Lokal przytulny, z awangardowym wystrojem op-art, bardzo nowoczesny, jak na ówczesne czasy. Podzieliłabym bywalców kawiarni na trzy kategorie:

Ach, co to była za paczka! Każdy inny, a jakby jeden duch. Dwa - trzy stoliki w kącie koło pieca (kaflowego) były nasze. Niestety, cierpieliśmy na chroniczny brak pieniędzy, zatem utargi od nas były znikome. Jednak p. Celinka była naszą bratnią duszą i nieraz ratowała nas szklanką gorzkiej herbaty z czajniczka. Albo zamawiało się dajmy na to syfon i do tego kilka szklaneczek. Kiedy pewnego razu jeden kolega postawił nam wszystkim kawę i po lampce "cinzziano" zapytaliśmy, skąd ma pieniądze. - "Nie zapłaciłem raty!" odpowiedział i był autentycznie radosny, że mógł nam tak "zafundować". Codziennie spotykaliśmy się prawie w tym samym gronie, czasem zachodzili i przysiadali się do nas na chwilę znajomi spoza paczki. Pamiętam, wstępowała nieraz do kawiarni jedna dziewczyna ładniutka, grzeczniutka i...głupiutka. Miała jakąś taką manierę w głosie, że ciągle kojarzyło mi się to z pewnym ptakiem, który siedział na tapali i wpadł do rawu. Ustawicznie przekręcała wyrazy, lecz nie było to wynikiem dysartykulacji, ale po prostu niewiedzy. Np. na zdezelowany motocykl mówiła "eksperyment muzealny" (eksponat), na firanki - fieranki, na sznurówki - sznorówki (czegóż to ona jeszcze nie przekręciła!) i zawsze chciała zamieszkać w "garsonce" (garsonierze).(W tym miejscu nieodparcie nasuwa mi się porównanie do wypowiedzi posłanki Renaty Beger: - "Strony doszły do porozumienia - kompromitacja została zawarta"). Na takie odzywki J. reagował błyskawicznie, pytając:- "Słuchajcie, a czytaliście "Wicehrabia de Bradrurązabił żonę?" A w ogóle J. był bardzo zabawny, jego dowcipy i odzywki były zawsze bardzo inteligentne (jak on sam). Np. kiedy witał się z dziewczyną, brał jej dłoń w obie ręce mówiąc;- "Witaj, królowo Persji!", albo kiedy miał fart powiadał: - "Allach jest wielki, a Mahomet prorokiem jego jest. Bij głową w stronę Mekki!". Do dzisiaj pamiętam ten jego wskazujący palec, wycelowany w rozmówcę. Miał alergię na pracę i zawsze powtarzał: - "Pamiętajcie, w życiu nie będę pracował! Zarobię w Krynicy, a do pracy nie pójdę!" (pracował, pracował!). Przychodziła czasem inna dziewczyna w staroświeckim futerku w zimie, które nas zawsze intrygowało, z czego jest uszyte. - "Boguniu, to futerko oby nie z Pusia?" (Pusiu to był pies Boguni)
Byliśmy wtedy wszyscy pod urokiem Ewy Demarczyk (sentymentalni) oraz Juliette Greco (egzystencjonalni). Jeżeli ktoś myśli, że ówczesna strzyżowska dziewczyna to była jakaś hoża prowincjonalna dziewoja z warkoczem, to się myli. Każda miała utapirowaną fryzurę (bombka z haczykami z włosów na policzki), na powiekach grubą czarną kreskę zrobioną tuszem, nieraz daleko przeciągniętą, blade policzki i prawie białą kredkę na ustach. Trendy był wtedy kapelusz, ale nie jakiś tam od modniarki z pilśni - nasze, to były kapelusiki fikuśne - futrzane lub z włóczki. Kiedy do kawiarni weszła R. w kapeluszu z cudnej, popielatej krymki (fason dla amazonki do konnej jazdy) pękałyśmy z zazdrości i z podziwu.
Mimo całego zżycia i częstego z sobą przebywania o dziwo, nie zawiązała się z tego żadna para. To były uczucia siostrzano - braterskie.
Z upływem niedługiego czasu życie wyciągnęło po nas ręce: ktoś wyjechał, dziewczyny wychodziły za mąż, chłopcy się żenili, zakładaliśmy rodziny i...wykruszaliśmy się powoli. Jeszcze czasem R. wpadała między karmieniami dziecka (szkoła radziecka zalecała karmienie co 3 godziny, dziś szkoła amerykańska zaleca karmić "na żądanie"), ktoś inny posiedział z żoną, jeszcze pogrywaliśmy w brydża, ale wiadomo było, że towarzystwo przeszło na inny etap życia. Nosiłyśmy jeszcze bananowe spódnice, buty na platformach, któraś tam przy dziecinnym łóżeczku posłuchała Janis Joplin, ale przeważały codzienne troski związane z obowiązkami, pracą i rodziną. Ale też i radości, oczywiście innego rodzaju.
Wkrótce kawiarenkę zaczęło nawiedzać gorsze towarzystwo (trunkowe) i na początku lat siedemdziesiątych została definitywnie zamknięta.

Filmowcy w Strzyżowie

Latem pięćdziesiątego dziewiątego roku do Strzyżowa zjechała z Łodzi ekipa filmowa celem nakręcenia w naszym mieście filmu. Nie były to plany na arcydzieło sztuki filmowej, nie mniej kręcono pełnometrażowy film fabularny o tematyce dziecięcej. W filmie tym miały zagrać przede wszystkim miejscowe dzieci, tylko główną rolę grał syn reżysera, rozwydrzony bachor mniej więcej dziesięcioletni. Kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć urządzono casting, na którym powybierano interesujące i pewnie zdolniejsze dzieci do grania w tymże filmie. Ja i moja koleżanka przegapiłyśmy casting (może z powodu choroby?), co opłakałyśmy rzęsistymi łzami, jako raz na zawsze zaprzepaszczoną szansę kariery aktorskiej, być może światowego formatu. Słabą pociechą było to, że nasze zamglone postacie pojawiły się gdzieś tam na dalekim planie w scenie zbiorowej, w której grały wszystkie dzieci z miasta. Treść filmu była mniej więcej taka: w małym miasteczku, brudnym i zaniedbanym, dzieci nie mają żadnego zajęcia, włóczą się po ulicach, podwórkach i nad rzeką, coś tam broją i nikt nad tym nie panuje. Pewnie się w końcu pojawił jakiś druh (albo działacz, nie pamiętam), który te dzieci "wyprostował ideologicznie", czego pozytywnym skutkiem było gruntowne wysprzątanie i odświeżenie miasta. Tytułowy "Król śmieci" został zdetronizowany i zmienił się w grzecznego harcerza.
Przez prawie dwa miesiące miasto żyło filmem. Chodziło się na miejsce kręcenia scen filmowych, aby się przyglądać; poznawało się pracę ekipy, kamery, oświetlenie, budowanie scenografii itp. W filmie grało kilku profesjonalnych aktorów dorosłych.
Po paru latach przekonaliśmy się, że film ten trafił do dystrybucji i był nawet wyświetlany w strzyżowskim kinie, wówczas noszącym nazwę "Odrodzenie".

Gwara strzyżowska

Miasto nasze, mimo, że prawa miejskie uzyskało pięć wieków temu, nie stało się od razu miastem w dzisiejszym słowa tego znaczeniu. Mieszczanie rdzenni stanowili tylko pewien (no, nie marginalny wprawdzie) procent ludności, resztę stanowiła ludność napływowa, wygnana ze wsi przez biedę lub w poszukiwaniu zajęcia. Dużą część mieszkańców, do drugiej wojny światowej, stanowiła ludność pochodzenia żydowskiego, w okolicach mieszkali także Ukraińcy z grupy Zamieszańców. Ten tygiel, wpływy kresowe oraz, jak przypadku całej Galicji, przynależność do austriackiej strefy rozbiorowej, wytworzyły w Strzyżowie swoistą, charakterystyczną gwarę miejską. Miejscowa inteligencja, urzędnicy i arystokracja pałacowo-dworska posługiwały się językiem poprawnym, literackim bądź urzędowym.
Do dnia dzisiejszego bezbłędnie rozpoznam rdzennego Strzyżowiaka właśnie po jego sposobie mówienia (oczywiście w mowie potocznej). Jeżeli, bez potrzeby oficjalno-urzędowej, słyszę nadmierną staranność w posługiwaniu się językiem potocznym wiem, że mam do czynienia z człowiekiem, którego status nakazywał mu tak mówić od zawsze lub był mieszkańcem wsi i niepotrzebnie to ukrywa.
Elementy gwarowe podzieliłabym na trzy kategorie:

Myślę, że dogłębna analiza języka gwarowego Strzyżowa mogłaby stanowić temat pracy dla polonisty.

Huncwot

Patrz ciurys

Internat - bursa

Liceum strzyżowskie miało dwa budynki internatu, przez wielu zwanego bursą: murowany żeński i drewniany męski, usytuowany naprzeciwko budynku dziewcząt. W internacie mieszkała młodzież z okolicznych wsi, która nie miała możliwości dojechania do szkoły, ponieważ w odległych od linii kolejowej miejscowościach nie było komunikacji autobusowej. Chociaż, pamiętam, w każdym roczniku było po kilka osób z innych miast np. z Rzeszowa, które z jakichś tam powodów uczęszczały do naszego liceum. Chłopcy z Rzeszowa to byli przeważnie atrakcyjni młodzieńcy, pewnie z jakimiś grzeszkami na sumieniu, co podnosiło jeszcze ich powodzenie u dziewczyn. Codziennie, punktualnie o wpół do ósmej rano, brama internatu wypluwała jakby "czarną procesję" - na przedzie dziewczyny pod okiem prof. Kmieciowej, za nimi chłopcy z prof. Leśniakiem. Wszyscy szli parami w obowiązkowych granatowych mundurkach. Dziewczyny w beretach, chłopcy w czapkach z czerwonym otokiem na głowach. Pamiętam dziewczynę - bidulę, która może z powodu słabego zdrowia, albo przykazania mamy chodziła obwiązana w czarną chustę, przeprowadzoną pod pachami i wiązaną na plecach. Istna matrioszka! Gdyby dzisiejsza młodzież zobaczyła taki "kondukt" uczniowski nie uwierzyłaby, że to nie jakiś happening. Z pewnych powodów rodzinnych mieszkałam (bardzo krótko) w bursie i miałam okazję poznać życie internatu na własnej osobie. Było ciasno, przaśnie, panowała dyscyplina, ale było bardzo wesoło. Wieczorami, kiedy już opiekunowie spuszczali czujne oko z podopiecznych, wyciągało się maszynkę elektryczną (taką z żarzącymi się spiralami), na niej rozgrzewało się smalec i smażyło kromki chleba. Jakież to było pyszne! Niestety, ani razu nie mogłam się skupić nad nauką, wciąż coś fajnego rozpraszało moją uwagę - do mieszkania w internacie trzeba było jednak przywyknąć. Przecież stamtąd wywodzili się niektórzy naprawdę dobrzy uczniowie.
Z czasem liczba uczniów, korzystających z internatu topniała, a po transformacji koszty utrzymania dobiły tę instytucję ostatecznie.

Jarmarki w Strzyżowie

Pragnę opisać jak wyglądał targ w Strzyżowie w latach pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych. Plac targowy mieścił się przeważnie tam, gdzie obecnie, czyli przy ulicy Sanockiej, aczkolwiek pierwsze jarmarki jakie zapamiętałam odbywały się w Rynku, a potem przez niedługi czas na placu koło bożnicy. Czego tam nie sprzedawano: owoce, warzywa, wiejskie masło i sery, ptactwo domowe każdego rodzaju, wyroby rękodzielnicze, garnki, ubrania, uprzęże, powrozy, zabawki, świątki i koty gipsowe, ciuchy amerykańskie - nie jestem w stanie wyliczyć wszystkiego. Przy samym chodniku siedziały "przekupki", koło nich gospodynie ze wsi z koszami pełnymi czereśni, wiśni, czy borówek, które sprzedawały na garnuszki do ukręcanych z gazety rożków. W pewnym miejscu gdakały kury, przeznaczone na sprzedaż, którym "paniusie" z miasta rozdmuchiwały pióra, celem sprawdzenia koloru skóry - żółty świadczył o kurze tłustej w przeciwieństwie do sinego koloru chudej. Ważyło się taką kurę w rękach, wciskało palce w okolice kupra - to był cały rytuał. Można było kupić młode kogutki, które potem smażone w bułeczce stanowiły wykwintne danie niedzielne.
Sprzedawano jaja na kopy, masło na osełki albo w garnuszkach, przy czym część masła nad garnuszkiem musiała być duża i ufryzowana łyżką.
Na placu targowym stało pełno wozów konnych, na niektórych w słomie kwiczały prosięta. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego jednostkę ceny prosiąt stanowi para. - "Panie, po ile porka?"- tak pytano i pyta się do dzisiaj. Dużą atrakcję stanowiły rozłożone na stołach tajemnicze urządzenia np. do krajania kapusty, ogórków, smażenia naleśników, czy jakieś inne wynalazki. Sprzedający demonstrowali te "roboty", pachniało kapustą i fryturą. Inni haftowali w mgnieniu oka serwetki jakimś przyrządem, który nigdy po przyniesieniu do domu nie działał. Pamiętam, w każdy wtorek przyjeżdżał pewien mężczyzna, który sprzedawał cudowną jakoby maść na odciski. Ta maść nazywała się "Krem Radicum". Dowody na jej radykalne działanie stanowiły płaty zgrubiałej skóry z odcisków, które ów mężczyzna demonstrował w specjalnych, oprawionych w szyby gablotach. Głos miał donośny, nieraz słychać go było ponad całym gwarem jarmarcznym.-"Podejdź bracie i siostro, a dostaniesz jedyną w świecie miksturę do poratowania twoich stóp...". Na innych stołach stały figury gipsowe, przeważnie świątki, chociaż "koneserzy" wnętrz mieszkalnych mogli też zakupić gipsowe psy, koty, popielniczki itp. A` propos dekoracji wnętrz: sprzedawano koszmarne malowidła na dużych papierach, które pewnie przybite na ścianach stanowiły swego rodzaju papierowe kilimy - przedstawiały jednego lub dwa jelenie nad wodą (kałużo-jeziorkiem), czasem łabędzie, a nawet trafiały się obrazy dzieci na lichej kładce przeprowadzane przez Anioła Stróża.
Dużą powierzchnie targową zajmowały rękodzieła z drewna: maselnice, łyżki drewniane, mątewki, jakieś pojemniki z deseczek (garnce, ćwierci i inne miarki), beczki dębowe, cebry, balie, grabie, "opołki" (nie potrafię tej nazwy zastąpić innym słowem) i inne. Najbardziej w pamięci zapadł mi drewniany konik z wózeczkiem, który dziecko ciągnęło za sznurek - całość jaskrawo malowana. To była ulubiona zabawka jeszcze moich dzieci! Pewien sektor zajmowali kowale - dzwoniły motyki, których jakość sprawdzano właśnie przez uderzanie o metal (dobry dźwięk świadczył o jakości stali). Można było kupić kosę (wymienię części składowe kosy: kosa, stylisko, pierścień, klinek i obowiązkowo "babka" do klepania), sierp, lemiesz do pługa i coś tam jeszcze z metalu. Dalej sprzedawano miotły i szczotki, pędzle do bielenia (kto pamięta tzw. prośniankę, tj. szczotkę, a raczej pędzel do wapna, ze słomy z prosa ?)
Szczególnie oblegane były osoby sprzedające ubrania, a już najbardziej tzw. "ciuchy" z paczek z Ameryki. Wiadomo, w sklepach z ubraniami proponowano szarzyznę, zawsze w brązowych odcieniach, zaś "na ciuchach" można było upolować rzeczy kolorowe, z lepszych materiałów, w których kobieta wyróżniała się na ulicy.
Na jarmarku obowiązkowo należało się targować, co w tamtych czasach stanowiło zdrowy, prawdziwy wolny rynek. Przy zakupie krowy, czy świni, albo przy innej większej transakcji sprzedający "wyrzucał" pewną kwotę na szczęście. Przybijano dłońmi ubicie targu, a czasem nawet przepijano czymś mocnym (żeby się np. beczka nie rozeschła, a bydlę dobrze chowało).
Ten wolny rynek sprawił, iż mało kto powie, że idzie na targ - zawsze szło się i dalej chodzi we wtorek "na rynek". Może brzmieć to przewrotnie, ale dwie osoby, które spotkają się dajmy na to koło siedziby sióstr zakonnych powiedzą; - "Gdzie lecisz?" - Do miasta" (dwieście metrów do Rynku!), a osoba mieszkająca koło księgarni powie we wtorek: - "Idę na rynek".

Kwit na węgiel

Gazyfikację Strzyżowa przeprowadzono dopiero w latach siedemdziesiątych. Do tego czasu każde gospodarstwo domowe do opalania używało drewna lub węgla, a właściwie tylko węgla. Pomimo, że Polska była potentatem węglowym tenże był ściśle reglamentowany i to zwykle w niedostatecznej ilości. Zatem, aby zakupić węgiel na zimę należało przejść przez procedury, które czasami stanowiły przysłowiową drogę przez mękę. Najpierw trzeba było udać się do odpowiedniego urzędnika, który wystawiał przydział pisemny, zwany przez wszystkich "kwitem". Nie wiem na jakiej podstawie ten urzędnik ustalał przydzieloną ilość, może to była liczba osób zameldowanych, (co byłoby absurdem, bo jedna osoba wymaga tego samego ciepła w mieszkaniu co osób dajmy na to pięć, ale taka wersja mogła być możliwa) może ilość palenisk - nie pamiętam. Ale to był dopiero początek kołomyi. Na "targowicy" mieścił się plac opatrzony szyldem "Sprzedaż towarów masowych", tam stała budka kasowa, gdzie należało węgiel wykupić. Ba, ale żeby ten węgiel był! Plac świecił czarną pustką. Kiedy już człowiek dowiedział się (z przecieków urzędniczych), że właśnie "idzie" ze Śląska dajmy na to dwa wagony węgla, posiadacze "kwitów" ustawiali się w kolejkę. Często taka kolejka stała całą noc, a rano okazało się, że albo węgla nie będzie wcale, albo przyszedł jeden wagon. Niejednokrotnie człowiek musiał uważać, aby nie ustawić się w innej nocnej kolejce, bo tamta akurat czekała na cement (też z przydziałami w rękach). Kiedy już udało się węgiel wykupić, należało skorzystać z transportu konnego, aby go do domu przywieźć. Pamiętam, zawsze u nas węgiel przywoził p. Kokora (przepraszam rodzinę, jeśli to pseudonim).
Potem już tylko pozostawało zaopatrzyć się w "szczypki" i można było grzać się w cieple pieców kaflowych i gotować na kuchniach węglowych. Nie odmówię sobie przy tej okazji opisania pomieszczenia kuchennego z tamtych czasów, jako centralnego miejsca życia domowego: dużą część zajmowała rzeczona kuchnia węglowa, przeważnie z kafli, która miała dużą płytę z blach (często z fajerkami), bradrurę, gdzie można było upiec placek lub przetrzymać ciepły obiad dla spóźnionych, czasem piec chlebowy, jakieś ciepłe wypusty, nadstawki itp. Potrawy gotowane na takiej kuchni miały naprawdę lepszy smak i długo trzymały ciepło.
W pomieszczeniu kuchennym stał duży stół, przy którym koncentrowało się życie rodziny; przy tym stole jedzono, przyjmowano sąsiadów, dzieci odrabiały lekcje, wieczorami czytano, cerowano i co tam jeszcze wymagało siedzenia. Zwykle w kuchni stał kredens na naczynia, może jakieś szafki stojące, a nawet leżanka (otomana?). Na tej leżance można było uciąć sobie poobiednią drzemkę, tu w razie potrzeby prześcielano choremu, aby miał weselej i był pod okiem gospodyni. Podłoga zwykle była z desek wyszorowanych do białości, czasem kładziono chodniczek z gałganków. Nieco później na podłogę w kuchni zaczęto kłaść linoleum (wykładzinę PCV).
Nie opisuję bynajmniej kuchni wiejskiej, takie kuchnie były prawie w każdym domu w Strzyżowie. Może idealizuję, ale moim zdaniem tamta kuchnia niosła z sobą jakieś echo dawnego świętego ognia, jakby potwierdzała ideę bogini Westy, stanowiła ognisko domowe dosłownie i w przenośni.
Dzisiejsze nikle, terakoty i gaz robią z pomieszczenia kuchennego laboratorium do przyrządzania posiłków.

Lok-u Klub Wodny

Po wojnie, po rozwiązaniu Ligi Morskiej powstała Liga Przyjaciół Żołnierza, późniejsza Liga Obrony Kraju - paramilitarna organizacja, która za zadanie miała prowadzić zajęcia z młodzieżą w sekcjach: strzeleckiej, krótkofalarskiej i szybowcowej. Krótkofalarstwo i szybownictwo okazały się dla ówczesnej władzy zbyt ryzykowne, szybko je zlikwidowano. Została w Strzyżowie grupa zapalonych chłopców i...2 brezentowe kajaki. Tadeusz Komendowski dogadał się z Alfredem Kruczkiem, przyniósł swój przedwojenny kajak i w październiku 1957 roku założyli Klub Wodny przy Powiatowym Zarządzie Ligi Obrony Kraju z sekcją szkutniczą i modelarską. Dołączyli p.p Wiśniowska, Szpak, Wilusz, Libucha i inni.
Za frajdę spływu kajakiem po Wisłoku chłopcy pracowali nieraz po wiele godzin dziennie. Miasto wybudowało przystań kajakową nad Wisłokiem. To było wyzwanie dla tych chłopaków. Sami sadzili wokół przystani drzewa, zakładali zieleń. Co roku w czerwcu organizowali (trwa to do dziś) obchody Dni Morza, aby było "jak dawniej, jak w prawdziwej Polsce".
W późniejszym czasie po przejściu szkolenia żeglarskiego i otrzymaniu patentów żeglarskich dostali pierwszy jacht, drugi zbudowali sami i ruszyli na wielkie wody, czyli do Myczkowiec, gdzie już była zapora wodna na Sanie. Po zalaniu Soliny zbudowali sobie nad Zalewem Solińskim bazę i przystań Klubu Wodnego LOK. Nagrodą za pracę było pływanie. Z czasem klub wodniaków tak się rozrósł, że mieli kilkanaście jednostek pływających i stanowili duży ośrodek na Jeziorze Solińskim. Dwa pokolenia żeglarzy to dowód na piękno tej dyscypliny i dobrą organizację Strzyżowiaków.
W tym miejscu należy sobie uzmysłowić, jak w trudnym, "przaśnym" czasie można było coś zorganizować, popracować i dopiero wtedy mieć posmak przygody, czy rozrywki na trochę inną skalę niż przeciętność.

Łętownia

Łętownia to nazwa wsi koło Strzyżowa, ale nie o nią mi w tym haśle chodzi. Tak nazywano (a może i do dzisiaj się nazywa) teren pod skocznią narciarską, obecnie przy ulicy Kombatantów.
Otóż, kiedy we wczesnych latach pięćdziesiątych w lesie, w połowie drogi do Łętowni-wsi zbudowano skocznię narciarską i wytyczono trasy narciarskie, teren ten stał się atrakcyjny nie tylko dla miłośników narciarstwa - również latem było to miejsce wypoczynku, zabaw i cel spacerów mieszkańców Strzyżowa.
Pamiętam, że prawie w każdą niedzielę po południu Strzyżowianie wychodzili na spacer na "Łętownię". Tam można było posiedzieć na kocu, pograć w siatkówkę, napić się pysznej wody "od Jana". Ten termin "od Jana" pochodzi od tego, że jest tam śliczna ludowa kapliczka św. Jana, w pobliżu której bije źródło dobrej, czystej wody (do dziś połowa miasta zaopatrywana jest przez wodociąg z ujęcia wody "od Jana"). W letnie niedziele na Łętowni były festyny, pary tańczyły na specjalnie w tym celu zrobionej podłodze z desek, grała orkiestra "niebylecka", albo Józefiaków, przy czym chętni do tańca "zakładali" pieniądze do otworu w bębnie (to jeszcze nie była perkusja w tym słowa znaczeniu). W zależności od założonej kwoty orkiestra grała "kawałki" dłużej, lub krócej. Pary tańczyły jak stały: w płaszczach, wiatrówkach zwanych "olimpijkami", panie w czym tam były w zależności od pogody. Przy okazji festynu sprzedawano piwo z beczki, do której najpierw wprowadzano kranik zwany "pipą", a piwo lano do kufli: małych damskich lub dużych męskich. Panie brały sobie piwo z sokiem i sączyły drobnymi łykami na stojąco, na kocu, czy wręcz na męskich kolanach, panowie nieraz przebierali miarkę, co nie stanowiło problemu, bo można było położyć się na trawie i "dochodzić do siebie" na łonie natury. Dzieci zajadały watę cukrową, a przede wszystkim lody, serwowane przez "Pieronka" z wózeczka. Zimą na Łętowni urządzano różne imprezy narciarskie. Jak wcześniej wspomniałam na stoku po zachodniej stronie drogi we wczesnych latach pięćdziesiątych zbudowano skocznię narciarską, która miała certyfikat do urządzania konkursów w skokach, chyba nawet na skalę wojewódzką. Zawody w skokach narciarskich prowadzono z zachowaniem wszelkich procedur, tzn. sędziowanie, kwalifikowanie i skoki właściwe. Długość skoków mierzono taśmą z podziałką, a skoki dochodziły nawet do 35 metrów (!). Zawodnicy z nartami na plecach, aby oddać skok musieli się najpierw wdrapać na rozbieg od drugiej strony skoczni, a prawidłowość skoków obserwowali sędziowie zasadzeni w specjalnej budce, wielkości mniej więcej ambony myśliwskiej. U podnóża skoczni był wybudowany budynek socjalny, może nawet z noclegownią. Z czasem, kiedy skoki zlikwidowano w budynku tym otwarto restaurację "Oaza", obecnie przekształconą w "Galicję". (Ale nowy ośrodek sportów zimowych nosi nazwę "Oaza"). Oprócz skoków, uprawiano narciarstwo biegowe na naprawdę dobrej trasie, prowadzącej przez las. Takie biegi narciarskie miały naprawdę duże powodzenie; pamiętam, bo sama czasem startowałam. W miejscowym LO działała sekcja narciarska, która osiągała naprawdę dobre wyniki. Opowiem o tym, jak pewien chłopak biedaczyna, bardzo chciał jeździć na nartach i zawsze się jakoś na takie zawody wkręcał. Narty miał kiepskie, a spodnie tak szerokie, że kiedy na górze wiatr powiał mu w plecy, te spodnie, niczym żagle powodowały pęd tak duży, że inni musieli schodzić z trasy, żeby się z nim nie zderzyć. Jego spodnie mniej więcej w kolanach posiadały guziki, co pozwalało latem, po odpięciu nogawek zrobić z nich krótkie spodenki. W tym miejscu zwątpiłam, czy dzisiejszy młody człowiek potrafi to sobie wyobrazić?

Meblościanka, półkotapczan

W latach sześćdziesiątych zapanowała swoista moda na wyrazy dwurzeczownikowe np. kursokonferencja, klubokawiarnia, meblościanka, półkotapczan i inne podobne. Chociaż takie np. spódnicospodnie znane były wcześniej - pewnie taki element stroju zakładały pierwsze kobiety narciarki, jeżdżące na skach (ski - narty). Moja profesorka od wuefu miała takie spodnie prawdopodobnie po to, aby będąc osobą starszą i bardzo dystyngowaną nie pokazywać łydek czy kolan przy demonstracji ćwiczeń i dyscyplin lekkoatletycznych.
Z czasem takie słowopotworki umierały śmiercią naturalną, chociaż np. pszenżyto było i będzie; garkotłuk zaginął wraz z profesją służącej, ale żelazobeton ma się dobrze.
Moje hasło ma przypomnieć nie tyle owe wyrazy, ile przede wszystkim ich zastosowanie.
Kiedy w Strzyżowie wybudowano i oddano do użytku pierwsze bloki mieszkalne okazało się, że mieszkania w nich są o wiele mniejsze niż dotychczas budowane, a w epoce Gierka skurczyły się do wymiarów klatek. Wtedy przemysł meblarski zaczął produkować segmenty meblowe tzw. meblościanki, a w najmniejszych mieszkankach spano na półkotapczanach. Był to rodzaj legowiska na odchylanej na noc z meblościanki klapie, którą na dzień wraz z pościelą wciskano z powrotem w segment.
Pewien nasz kolega mówił, iż ma tak małe mieszkanie, że nie może się po pijanemu przewrócić, ponieważ zawsze zatrzymuje go któraś ze ścian.
Mam pod powiekami maleńki pokoik-dziuplę Ireny Klimek, u której mimo ciasnoty zbieraliśmy się najczęściej i to wcale niemałą gromadą. Czasem nawet urządzało się tam prywatki, przy czym taniec polegał na chwianiu się chłopaka z dziewczyną w takt muzyki bez odrywania nóg od podłogi.

Niegdysiejsze karnawały

Karnawał (dosłownie : carne vale! - żegnaj mięso) to okres od zakończenia okresu Świąt Bożego Narodzenia do rozpoczęcia Wielkiego Postu.
Nie chcę pisać wypracowania na ten temat - chcę opisać karnawały w PRL-u, a ściślej takie, jakie podsuwa mi pamięć przy okazji wspominania dawnego Strzyżowa.
Wszelkiego rodzaju okazje do zabaw i tańca ludzie stwarzali sobie od zawsze, ale w okresie karnawałowym PRL-u ówczesna władza i różne instytucje dbały o to, aby kto żywy (może niezadowolony?) mógł się zabawić. Zatem, począwszy od przedszkola po okres już dobrze geriatryczny, każdy miał w karnawale oficjalnie zapewniony jakiś bal czy zabawę. W zakładach pracy organizowano bale dla dzieci tzw. choinkowe (z funduszu socjalnego), z obowiązkowym Dziadkiem Mrozem, przy czym jak pamiętam, dzieci liczyły się tylko na początku. Po rozdaniu paczek przez nieraz mocno pijanego pana w przebraniu Dziadka Mroza, często z poodklejanymi wąsami i brodą, dorośli udawali się do ustronnego pokoju, a znudzone dzieci dewastowały wyposażenia biurowe.
W szkołach organizowano wieczornice i zabawy szkolne, nieco mniej rozbrykane, bo pod okiem nauczycieli.
Pojęcie dyskoteki było absolutnie nieznane. Były wspomniane wieczornice, zabawy, potańcówki i prywatki. Te ostatnie, organizowane spontanicznie przez już nieco starszą młodzież były złazami do wolnych "chat" (rodziców nie ma w domu) lub do kogoś, kto miał swój pokój (będziemy cicho). Do tego potrzebny był adapter (kto pamięta adapter "Bambino"?) oraz płyty winylowe, czy pocztówki z nagraniami. Prywatki to była nie tylko okazja do tańca, ale także chęć obcowania ze swoją "paczką" w okolicznościach pozaszkolnych, poznania kogoś fajnego, poflirtowania, a nawet popadnięcia w "chodzenie". Do tzw. ekscesów zazwyczaj nie dochodziło, chyba, że trzeba było pozbyć się gościa namolnego, nie zaproszonego na prywatkę. Chociaż trafiały się tzw. "jelenie z diamentowymi rogami", których pozbyć się po prostu nie wypadało (tym bardziej, że fundowali trunki, oczywiście myśmy nie pili ;-).
Dorośli w karnawale chodzili na bale, które moim zdaniem w Strzyżowie i okolicy były tylko zabawami tanecznymi, pozbawionymi konwencji balowych. No, ale na afiszu czytało się dajmy na to: "Wielki bal karnawałowy w Pułankach. Orkiestra doborowa. Bufet obfity", albo: "Ochotnicza Straż Pożarna gdzieś tam organizuje "bal kotylionowy". I wszędzie ta wzmianka o obfitym bufecie, który oprócz alkoholu i oranżady serwował kanapki z plasterkiem kiełbasy, ogórkiem kiszonym i np. jajkiem na twardo.
Naprawdę dobre zabawy karnawałowe odbywały się w Domu Ludowym w Gliniku Zaborowskim, na których nieraz grała orkiestra wojskowa; węglowe piece były tam dostatecznie rozgrzane (obok nich skupiały się panny bez pary, czekające na propozycje taneczne), dobrze działały służby porządkowe, a bufet był jak zwykle obfity. Ponieważ "Sokół" był w nieustannym remoncie (czytaj: barbarzyńskiej przeróbce politycznej) wielu mieszkańców Strzyżowa właśnie tam w karnawale udawało się na zabawę.
Dużą atrakcję stanowiły tzw. bale kotylionowe. Ponieważ młodzież nie ma bladego pojęcia o tym, czym był kotylion, spróbuję opisać ten rekwizyt: - kotylion był pękiem wielobarwnych wstążek przypiętym do rozety zrobionej z wstążki lub innej tkaniny. Kotyliony były najróżniejsze - zależało to od inwencji panny i jej zasobów materialnych. Bywały kotyliony proste, inne miały w rozecie koraliki, nawet siedzące malutkie laleczki, jakieś broszki oraz, co tam która miała ciekawego. Widziałam kotylion, któremu w rozecie paliła się żaróweczka, przy czym baterię płaską (!) wkładało się panu do butonierki. Na hasło orkiestry: "Taniec kotylionowy" dziewczyna przypinała ów wabiący przedmiot chłopakowi, na którym jej zależało. Po tańcu kotylionowym następował "walc czekoladowy", w czasie którego ktoś z organizatorów zabawy roznosił czekolady w kartonie (ówczesna cena tabliczki czekolady to 19.50 zł, co w porównaniu do ceny biletu na zabawę 15.- zł stanowiło "szarpnięcie się" dla fundującego). Chłopak, znający się na rzeczy winien był swojej pannie od kotyliona taką czekoladę kupić, czym dawał jej do zrozumienia, że dziękuje za kotylion i odwzajemnia zainteresowanie, po czym zabierał ją do bufetu "na oranżadę".
Przy okazji opowiem, jak wyglądały stroje, szumnie zwane balowymi: szczytem elegancji była suknia z tafty (nikt się wtedy nie przejmował, że pogrubia!), nylonu, a później krempliny, czy bistoru. Pulchniejsze panny odsłaniały ramiona. Panowie obowiązkowo występowali w garniturach z krawatami, często na gumce. Nawet bikiniarze na zabawę zakładali garnitur.
Dodam jeszcze, że oprócz twista, który narodził się dopiero w latach sześćdziesiątych pary tańczyły "w zwarciu", co dawało dodatkowy efekt emocjonalny. Tańczono tango, walca, fokstrota, "bostona", polkę i inne tańce standardowe. Jeśli ktoś nie posiadł wyższego stopnia znajomości tańca towarzyskiego, tańczył po prostu "dwa na jeden". Nieraz na takiej zabawie dochodziło do bijatyk, ale służby porządkowe szybko sobie z tym radziły, czasem wzywając milicję.

Odmioły

Odmioły to był obszar nad Wisłokiem powyżej kładki na Gbiska. Tam była przyjemna i czysta plaża, gęsto rosła łozina (kryła człowieka przy przebieraniu), a pokazanie się na Odmiołach było w dobrym tonie. W tym rejonie Wisłoka opalały się młode dziewczyny, szczególnie na wakacjach spotkać można było studentki, nieraz śmiało rozebrane. Idąc wzdłuż biegu Wisłoka mijało się kładkę (ławę) przez którą na drugą stronę rzeki przechodzili mieszkańcy Gbisk i Brzeżanki. Początkowo ławę stanowiła dość wąska deska na palach, nad nią umocowany był drąg do trzymania się dla bezpieczeństwa. Przechodzenie przez tę ławę stanowiło nie lada wyczyn, nieraz kończący się kąpielą. Ponieważ ława była konstrukcją lekką i nietrwałą w czasie zagrożenia wysoką falą, czy powodzią istniało niebezpieczeństwo jej zniszczenia. Wyznaczono zatem trzech mężczyzn do demontażu przed i składania po zagrożeniu. Za tę pracę mieszkańcy Gbisk i Brzeżanki płacili im po worku zboża rocznie.
W latach sześćdziesiątych zbudowano tu kładkę z prawdziwego zdarzenia, zabezpieczoną drucianą siatką.
W miejscu, w którym teraz jest kładka od pompy kolejowej do pałacu Dydyńskich nie było ławy; na drugą stronę rzeki przeprawiano się galarem (galar - duża łódź płaskodenna). Przewoźnikiem był p. Zamorski. W tej okolicy wybierano z rzeki żwir, zwany szutrem, sypano go na wozy, które nieraz wyciągano w czwórkę koni, bo wozy z szutrem były ciężkie i grzęzły w piasku. Rozciągające się po obu stronach Pasterniki opisałam wcześniej. Na Wisłoku w kierunku Godowej stał most z pięknymi przęsłami, który z czasem, w miarę przybywania samochodów zakorkował się kompletnie i wymagał poszerzenia. W czasie jednej dużej powodzi most nie wytrzymał naporu wody i przełamał się w połowie, co szybko naprawiono i przywrócono ruch przez rzekę. Patrząc na panoramę Strzyżowa z góry, wijące się koryto Wisłoka stanowi piękny widok i malowniczo wkomponowuje się w urokliwą kotlinę miasta.

Przymus czynów społecznych

Władza ludowa w czasach socjalizmu miała to do siebie, że wmawiała ludziom, iż chcą oni czegoś dokonać z jej inicjatywy, najlepiej "ku czci".
Każdy zakład pracy z okazji 1 Maja, 22 Lipca czy innych świąt socjalistycznych miał obowiązek zadeklarować jakieś przedsięwzięcie dodatkowe, potwierdzone potem sprawozdaniem. Podejmowano zobowiązania produkcyjne, nadgodziny niepłatne itp. Przy czym to "podejmowanie" często było z góry narzucone. Mam przed oczami plakat o treści: "Czynem uczcimy V Zjazd PZPR". Tzw. czyn społeczny był bezwarunkowo narzuconym przymusem stawienia się, najczęściej w niedzielę przed południem (msze w kościołach!) do jakichś robót w mieście, czy środowisku. Pracowaliśmy niechętnie, ale ponieważ konsekwencje w zakładzie pracy mogły być bardzo przykre nie było rady - trzeba było być!
Pamiętam czyn społeczny przy budowie basenu na Łętowni, który wyznaczono na Wielki Piątek. W okresie przedświątecznym, kiedy niejeden chciał iść do kościoła, gospodynie miały huk roboty w domu, nie było mowy o urlopie, czy nieobecności. Kobiety, w większości już po spowiedzi wielkanocnej, klęły pod nosem (Panie Boże wybacz, bo wiesz, o kim mówię). Wieczorem w dzienniku telewizyjnym pokazywano jak tow. Gierek, a za nim radośni mieszkańcy Warszawy machają łopatami. Ot, propaganda, każdy i tak się uśmiał z tej fikcji! Będąc księgową raz zadałam sobie trud wyliczenia, jakie koszty poniósł mój zakład w związku z czynem społecznym (narzędzia, transport, nieobecność pracowników na stanowiskach pracy itp). Suma była niebagatelna!

Szkoła konspirująca

Po wojnie utworzone zostało w Strzyżowie Liceum Administracyjno - Handlowe, zwane potocznie "handlówką". Uczniami tej szkoły była młodzież urodzona w roku 1930 i później. Wielu uczniów było świadomych dopiero co zakończonej wojny, zbrodni niemieckich i oporu narodu polskiego. Tak się złożyło, że dużą grupę nauczycieli, a potem uczniów stanowili członkowie Demokratycznej Armii Krajowej - organizacji działającej w latach 1949-1955, a zatem już w PRL-u. Organizacja ta miała za zadanie walkę z ustrojem Polski Ludowej, m.in. ze spółdzielczością produkcyjną na wsi. Gromadzili broń, prowadzili regularne szkolenia wojskowe, ideologiczne, dywersyjne i sanitarne. Czy 16 letni chłopak, podszyty romantyzmem walki, przedwojenny harcerz, oparł się chęci przynależenia do konspiracji, tym bardziej, że spotkał tam bohaterów AK, żołnierzy z armii Andersa, druhów z przedwojennego ZHP, czy wreszcie swoich profesorów?
Zostali zdekonspirowani przez zdrajcę ze swoich szeregów w 1950 roku. Nastąpiła fala aresztowań. Najpierw przewieziono ich do rzeszowskiego Zamku, a po procesie większość trafiła do więzienia dla politycznych we Wronkach. W czasie przesłuchań byli bici, upokarzani. Cóż mogli mieć na swoją obronę? Miłość Ojczyzny? Przeciętny wyrok wynosił 5 lat pozbawienia wolności i utratę praw publicznych na 2 lata. Niektórzy odsiedzieli pełne 6 lat tj. do czasu amnestii po październiku 1956 r. Szkołę zdelegalizowano.
Wyczerpujące wspomnienia swoje i innych DAK - owców zawarł Jan Prokopowicz w książce pt. "Młodość zdeptana lecz nieujarzmiona" wydanej w 1999 roku ze składek własnych żyjących członków tej organizacji.

Tunel

W czasie wojny Niemcy zbudowali tunel, który przebiega od strony Strzyżowa do Żarnowej pod górą, będącą częścią Góry Żarnowskiej. Po wojnie władza nie miała pomysłu, co z tym fantem zrobić, więc przez wiele lat tunel po prostu stał i niszczał. Obok, po drugiej stronie torów Niemcy zostawili bunkier z podziemnymi przejściami do tunelu. Obiekty te były przedmiotem ciekawości i penetracji dzieci, które myszkowały zaciekawione, co to jest, jak wygląda z każdej strony, a najbardziej kombinowały, jakby się tu wcisnąć w najmniejszy otwór i przekonać się, co jest w środku. Pewien chłopiec uwiązł w jednym otworze na dobre i o mały figiel nie został tam na zawsze.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych miejscowy GS przechowywał w tunelu beczki ze śledziami solonymi, ale widocznie były jakieś przeszkody (najpewniej brakło śledzi!), bo zaniechano i tego.
Dopiero po zmianie ustroju strzyżowski tunel odzyskał wygląd i stał się atrakcją turystyczną na skalę europejską.

Ustawa o uchylaniu się od pracy

Niejednego zastanawia, dlaczego na starych fotografiach Strzyżowa rynek jest zazwyczaj pusty, jakby wymarły. Można to wytłumaczyć jedynie tym, że w latach PRL-u nikt w ciągu dnia nie mógł sobie pochodzić, postać na rynku bez celu, czy posiedzieć na ławce. Istniał obowiązek bycia albo w szkole, w przypadku dzieci i młodzieży, albo w pracy - w przeciwnym razie tzw. niebieskich ptaszków wyłapywała milicja i zamykała w areszcie. Uchylanie się od pracy było niemożliwe, obowiązek zatrudnienia narzucała ustawa, która za niepodejmowanie pracy przez okres dłuższy niż 3 miesiące nakładała kary sądowe. Krążyła wtedy taka opowieść, jak to jednego, niepracującego mężczyznę za uchylanie się od obowiązku pracy postawiono przed sądem. Na pytanie sędziego:-"Dlaczego obywatelu nie pracujecie?" podsądny powiedział:-"Nie ma tu pracy w moim zawodzie". - "To jaki jest wasz zawód?" - "Torreador". Cudne! Ile w tym mężczyźnie było odwagi, kpiny i...wolności.
Istniał także tzw. nakaz pracy. Polegało to na obowiązkowym skierowaniu do pracy na teren, w którym dajmy na to nie było obsady w danych zawodach. Każdy absolwent, zwłaszcza z dyplomem zawodowym mógł się spodziewać, że zostanie skierowany do pracy tam, gdzie życzy sobie tego władza, a nie on sam.
Wiele osób, obecnie zasiedziałych Strzyżowian, przyjechało tu z nakazu pracy. Teraz już wiemy, że istniało ukryte bezrobocie, które w nowym systemie gospodarki wolnorynkowej zostało obnażone, z czym wielu ludzi nie może się pogodzić. Przyzwyczajenie do tego, że każdy miał pracę (co nie znaczy, że pracował rzetelnie i wydajnie) spowodowało nieodwracalne szkody w psychice wielu ludzi, a w konsekwencji biedę i rozgoryczenie w nowym ustroju.

Wykopki

Kiedy byłam uczennicą szkoły średniej, każdego roku jesienią młodzież z LO przez dzień, lub dwa wyjeżdżała do PGR-u w Wiśniowej na wykopki. Bardzo lubiliśmy te wyjazdy, bo "spadały" lekcje, a taki gromadny wyjazd był nie tyle wysiłkiem, co rozrywką. Dyrekcja PGR-u przysyłała samochód, który podwoził nas na pole ziemniaczane, gdzie już czekały kopaczki tj. maszyny do kopania ziemniaków z rozrzutem. Naszym zadaniem było zbieranie ziemniaków do koszy i zsypywanie ich do podstawionych przyczep traktorowych. Brygadzista miał strapioną minę, że plon taki nikły, a w planach wydajność z ha była założona dużo wyższa. Nie wiedział wszakże, że co drugi, (a co trzeci na pewno) ziemniak był butem wdeptany w kartoflisko, bo nie mieliśmy zamiaru się przemęczyć, a i zabawa była z tego powodu przednia. W południe przywożono coś do jedzenia i czarną kawę (zbożową, a jakże!) w konwiach na mleko. Po zakończeniu pracy paliliśmy łęty ziemniaczanie i piekliśmy w ognisku ziemniaki.
W inny jesienny dzień też nie mieliśmy lekcji, bo cała młodzież z LO udawała się do Ratośniówek na zbieranie bukwy tj. nasion buka opadłych pod drzewa. Nasiona te potrzebne były dla szkółek leśnych na rozsady. Nie powiem, pracowaliśmy rzetelnie, bo ochrona przyrody do nas przemawiała.
Takie nasionko po rozłupaniu dawało owoc, smakiem przypominający orzecha laskowego. Objadanie się bukwą było niezdrowe, niejeden miał mdłości, bo nasiona te zawierają jakiś promil substancji trującej.
Nawiązując do hasła "czyny społeczne" myślę, że te akcje dla młodzieży miały być przedsmakiem tego, co ich czeka, kiedy będą ludźmi dorosłymi na państwowych posadach.

Żarnowska Góra

Wyjeżdżając ze Strzyżowa trasą w kierunku Rzeszowa, zaraz za miastem trzeba pokonać dość wysoką górę, o nazwie Góra Żarnowska (od miejscowości Żarnowa). Kiedyś szczyt tej góry nazywano potocznie Grabówką, nie wiem, pewnie rosły tam dawno temu graby, nikt mi nie potrafił wytłumaczyć, skąd ta nazwa się wzięła. Do 1958 roku góra ta była wyższa o około 20 metrów, co widać gołym okiem. W latach 1958/59 w Strzyżowie dokonano przebudowy i remontu prawie całości ulic, a także obniżono to wzniesienie. Rynek był wybrukowany dużo wcześniej.
W tym celu do miasta zjechała krakowska firma robót drogowych KPRD z wieloma pracownikami, maszynami i urządzeniami oraz z zapleczem baraków, w których na czas robót mieszkali jej pracownicy. Górę Żarnowską dosłownie zdrapywały ogromne buldożery, czy może inaczej zwane maszyny, co robiło duże wrażenie. Inne grupy robotników układały na ulicach kostkę granitową, inne kładły na chodnikach płytki. Kilku kawalerów z tej krakowskiej firmy ożeniło się z dziewczętami ze Strzyżowa i zostali tu na zawsze.
Niewątpliwie, przebudowa Góry Żarnowskiej cieszyła kierowców, natomiast zimowi amatorzy sanek mieli niestety mniejszy stok do zjeżdżania, ale potraktujmy to jako błahostkę w porównaniu z korzyściami odczuwanymi do dziś.

Maria Patryn



Wspomnienia dzieciństwa i młodości

Moje ty dzieciństwo

Jestem córką Stanisława Filipowicza i Janiny z Trzcińskich. Urodziłam się 3 czerwca 1924 r. w majątku Firycha w Broniszowicach. W pierwszym miesiącu mojego życia przeprowadziliśmy się do Godowej. Moimi chrzestnymi rodzicami byli: siostra ojca - Stafania Weber-Dębniewska i Władysław Horodyński - przyjaciel ojca, właściciel Sieklówki Górnej. Chrzciny odbyły się już w nowej siedzibie i dlatego w metryce mam wpisane jako miejsce urodzenia - Godowa. Rodzina mojej mamy zubożała przez lekkomyślność dziadka. Mama, jako młoda dziewczyna, pracowała podczas I wojny światowej w szpitalu wojennym w Brnie. W 1920 r. brała udział w obronie Lwowa, za co została odznaczona odznaką Orląt Lwowskich.

Dwór Godowa położony jest na wzgórza w rozwidleniu dwóch rzek: Stobnicy i Wisłoka. Rzeki te były naszym rajem od wczesnego dzieciństwa. Przy ścieżce wychodzącej z parku było małe, okrągłe wzgórze. Podobno dawno temu była tam baszta obronna. Za moich czasów była tam altana. Z miejscem tym jest związana legenda: podobno była tam zakopana złota kołyska i pilnował jej diabeł. Ludzie próbowali ją odkopać, ale gdy byli o krok od skarbu, czort zawalił wszystko. Zawsze gdy przechodziłam tamtędy wieczorem, było mi nieswojo. Drugim niesamowitym zjawiskiem miała być biała dama siedząca na jednej ze starych lip. Droga do folwarku leżała w wąwozie i obsadzona była gęsto akacjami tak, że tworzyły tunel. Latem ich zapach oszałamiał i zapierał dech. Było tam też pełno świetlików, a ja wyobrażałam sobie, że to oczy wilków. Podobno istniało tajemne przejście z Godowej do strzyżowskiego kościoła. Nawet trudno domyślić się gdzie mogło być do niego wejście, gdyż dom był nie podpiwniczony, mury kamienne grubości 170 cm - więc którędy tam wejść? Może gdzieś w skarpie zachodniej - nie wiadomo. Od strony północnej stała pusta stajnia ze skośnie ściętym narożnikiem, może to dawniej też była baszta obronna? Tylko od strony wschodniej była otwarta przestrzeń. Zaraz za zabudowami folwarcznymi znajdował się ogród, sad dwumorgowy i droga do wsi, która przebiegała przez podwórze. Pomiędzy spichlerzem, dużym drewnianym budynkiem z ozdobnymi wierzejami ( ozdobne wystające listwy nabijane dużymi metalowymi ćwiekami), a kuźnią była brama. Właściwie, to dwie furtki po obu stronach drogi. Tamtędy czasem jechały ze wsi wesela - to była parada. W bramie stała ozdobna dekoracja witająca weselników. Cóż to była za uciecha, gdy z wozów rozrzucano szyszki weselne - ptaszki z ciasta! Twarde, że można było zęby na tym połamać. Tak mało potrzeba nam było wówczas do radości.

Trochę o dochodach i rozchodach, gościach oraz stałych mieszkańcach dworu. Nie wiele wiem o tym, jak ojciec dawał sobie radę z utrzymaniem majątku. Wiem, że przed samą wojną w 1939 r. sprzedał złotą, pamiątkową papierośnicę, którą dostał od hrabiego Zamoyskiego aby spłacić dzierżawę. Całoroczna służba ordynaryjna otrzymywała na osobę rocznie 12 m zboża, 28 arów pola uprawnego pod ziemniaki i jedną izbę. Na kwartał mieli ćwiartkę drzewa opałowego i 35 zł oraz litr mleka dziennie. Chłopi dniówkowi zarabiali dziennie 1,20 zł, a dziewczęta l zł Zimą natomiast zarobki dzienne wynosiły: chłopi - 0,80 zł, a dziewczęta - 0,70zł. Ojciec sprzedawał 2 do 3 wagonów buraków cukrowych, konie, zboże, siano. Dziennie sprzedawał około 30 litrów mleka po 3 grosze za litr. Kupcami zboża, siana, mleka byli przeważnie Żydzi.

Stali mieszkańcy dworu, to nasza babcia - Helena Trzcińska (do 1926 r.), dziadek - Feliks Trzciński (do 1932 r.), jego brat Kazimierz Trzciński z żoną Zofią "Siańcią", służącą Honorką i psem Reksem. Mieszkali u nas i chodzili do szkoły w Strzyżowie: Jacek Adamski, Hanka Filipowiczówna, Lilka, Halszka i Baśka Kozickie, Wiesiek Żymirski (on jeden płacił za stancję), Basecki - korepetytor chłopców, potem jego miejsce zajął Gieroń.

Nasz dom zawsze stał otworem dla każdego. Wśród gości przyjezdnych i ze Strzyżowa byli: Melinowie - starosta ze Strzyżowa, Józef Chmiel - lekarz domowy, przyjaciel domu (od brania) z żoną Dębowską, ks. Majewski, ks. Sołecki - brydżyści, Ignacy Wołkowicki - paralityk (za wózkiem zawsze biegł mały, biały pies), Kazimierz Wołkowicki - brydżysta, Władysław Żebrowski - dyrektor Gimnazjum z żoną i dziećmi (dużo starszymi od nas), Roman Dragań - dyrektor Gimnazjum w Strzyżowie z żoną Alą, synami - Leszkiem i Romkiem, Adamscy z Sieklówki Dolnej, Horodyńscy z Sieklówki Górnej, prof. Siedmiograj z żoną, prof. Zawadzki, nr. Potocki (przyjeżdżał z Żyznowa - nie mówił po polsku - przyjechał z Nowej Zelandii), Władysław Pitera z żoną, Zygmunt Pitera (student nasz przyjaciel), Irena Krupianka, Kazek Machnicki - nasz kuzyn, Norweg z żoną Francuzką, Żyd - rabin (ranga naszego biskupa).

Szczególnie w okresie letnim dwór w Godowej odwiedzało wielu gości Letnicy płacący za pobyt to: Rardecka Luta z córką Hanką i synem Andrzejem, żona dyrektora banku w Warszawie, Wosiowa ze Lwowa, Miłkowa z Warszawy z córką Inka i synem Zbyszkiem, Adamowscy z Warszawy z synem Januszem, płk Ryterowski z Rzeszowa z żoną i córką Hanką, Kleczyńska - żona pilota wojskowego z córką Hanką, Orkanowa - żona znanego poety z synem z pierwszego małżeństwa Zbyszkiem Folejewskim, polonistą (powrócił z Mandżurii), dyrektor Szkoły Kadetów we Lwowie z żoną i córką Punią, Bornatowiczowie - dzieci starosty z Rzeszowa; Bożena, Zbyszek, Sławek, Balcerowa z dziećmi: Adasiem i Basią, Krupińska - córka Ligezy z Krakowa z dziećmi, Krystyna Ligęza, Mleczkowie z Katowic, Bollen z Holandii z dziećmi - Romkiem i Wandą, inżynier-architekt z żoną i synem Jackiem, rotmistrz XX pułku ułanów z żoną, Jasiński - rotmistrz z Rzeszowa z chłopcami, Joanna Chruściel, Groo - żona lekarza ze Lwowa z córką Hanką, Przecław Koczwara ze Lwowa, Bunia Terękoczy, Nina Iłowiecka z synem Grzegorzem "Grzela".

Nie wszyscy płacili za swój pobyt w domu nad Wisłokiem i Stobnicą. Do grona tego należeli: Stryjania Trzciriska Zofia, Zuza i Stefan Różyccy, Edek Trojanowski (z Jasła - syn biednego kolejarza zapraszany na wakacje), Tyczyńscy - Felek, Jadzia, Jerzy, Kozickie - Lilka, Halszka, Basia, Kramarczyk - Rufina, Dudek, Osieccy - Jacek i Marysia, Kolarzowscy z dziećmi - Pawłem i Basią, Piątkiewicz Nacek z żoną i dziećmi - Hanką i Ewą, Rappe Mieczysław i Zofia.

Pamiętam nasz drugi dom. Była to jedna izba u karbownika Oponia, a w niej siedmioro dzieci i rodzice. Pomimo to, zawsze było tam czyściutko i pogodnie. Miło wspominam nasze wspólne zabawy, zwłaszcza wiosną, ile uciechy sprawiała pogoń za chrabąszczami. Naturalnie wywoływało to zgorszenie i oburzenie bliższych i dalszych krewnych naszych rodziców. Na szczęście rodzice nie zabraniali nam bawić się, z folwarcznymi dziećmi. W grupie uchodziłam za "dziwne" dziecko, byłam po prostu bardzo, a bardzo zakompleksioną i wstydliwą dziewczynką. Nigdy nie miałam koleżanki czy przyjaciółki od serca - takiej do zwierzeń. Od tego powstrzymywała mnie obawa przed ośmieszeniem.

Pamiętam, na rozstaju dróg do Godowej i Brzeżanki, stał krzyż, był bardzo zniszczony i ojciec kazał go zdjąć i zrobić nowy. Przywieziono go pod drewutnię na spalenie. Znalazłam tam figurę pana Jezusa, lecz tak spróchniałą, że rozpadała się w rękach. Wśród drzazg znalazłam odłupaną Jego nogę i szybko schowałam ją do psiej budy. Była to wielka buda ze stryszkiem, której niestety nigdy potem nie odnalazłam.

Ogromnie fascynującą mnie osobą był dziadek Trzciński - ojciec mamy. Zajmował się fotografią. Zdjęcia robił na kliszach szklanych, a odbitki malował kolorowymi farbami mieszanymi w znalezionych w Wisłoku muszelkach małży. Lecz pokój dziadka to było miejsce, gdzie obowiązywał absolutny zakaz dotykania czegokolwiek. W mojej pamięci zachowało się wspomnienie ciemnego i potwornie zabałaganionego pokoju. Specjalnością dziadka były opowieści o duchach. Brr! Robił to wspaniale. Pamiętam go opartego o piec, a my leżąc w łóżkach zamieraliśmy ze strachu.

Przeciwieństwem dziadka był jego brat Kazimierz, ppłk CK.Austrii. Wraz z rodziną sprowadził się do nas z Tarnowa, a co gorsze - zajmowali najładniejsze nasze pokoje na górze i kuchnię na dole, z wyjściem do ogrodu. Mieszkała z nimi córka stryjani Trzcińskiej z pierwszego małżeństwa - "Siańcia", czyli Zofia Rudzka - malarka. To dopiero byty cuda! Świat zaczarowany, świat oszałamiający, przyciągał tak ciekawego kolorów człowieczka jak ja.

Czasem przychodziłam do niej gdy malowała. Siadałam i prawie nie oddychałam, żeby tylko móc patrzeć. Na ścianach, w jej pokoju wisiały różne obrazy, a we wszystkich możliwych miejscach porozstawiane były figurki z saskiej porcelany. W holu wisiały dwa bardzo duże, malowane przez nią obrazy. Jeden to "Diana na łowach", a drugi, to "Autoportret z psem Rexem". Ten pies, to osobna opowieść, związana z moim młodszym bratem.

Tadeusz, Rex i Zbyszek

Mój, o dwa lata młodszy, brat Tadeusz nie rozstawał się z batem. Ignacy Wołkowicki nazywał go "czwórniak". Całymi dniami siedział na wózku pod wystawą (była to wiata na maszyny i pojazdy) i poganiał konie, które sobie wyobrażał. Zawsze potrzebował sznurków, po które chodził do stryjani Trzcińskiej Kazimiczowej. Z nich była robiona uprząż na cztery konie. Końmi byli chłopcy z folwarku, no i zaczynała się zabawa. Naturalnie nie omijali żadnej kałuży, których nie brakowało, szczególnie nad Wisłokiem. Błoto bryzgało nad głowami. Nad Wisłokiem rozciągały się pastwiska gminne, gdzie pasły się krowy z całego miasta. Pastuchem był "Ciurek", który mieszkał w domku przy dawnej rogatce strzyżowskiej. Stał tam jeszcze stary, żelazny krzyż. Tadeusz nazywał go "ciężki grzech", bo kiedyś posłyszał, jak ktoś powiedział - po jakiego ciężkiego grzecha to jeszcze tu stoi.

Rex i pastuchy - to była zabawa. Pies potwornie bał się strzałów, a oni często na łąkach strzelali z batów. Wtedy pies podwijając ogon gnał co sił w nogach do domu i chował się pod łóżko. Stryj "opłacał" pastuchów, żeby go nie płoszyli, ale nie na długo to wystarczało i po krótkim czasie zabawa zaczynała się od nowa.

Któż z nas wtedy latem chodził w butach? Jedną z najlepszych zabaw było robienie "chmur kurzowych" na drodze za ogrodem. W zawodach brali udział wszyscy, świata nie było widać zza tego miałkiego, ciepłego pyłu. Tadkową specjalnością były wyjazdy w pole z furami gnoju. Pewnego razu pojechał z Grzela w pole, tam złapała ich ulewa. Schowali się pod wóz z gnojem, który przemókł i ściekał na nich. Można sobie wyobrazić jacy "pachnący" wrócili do domu. Żadne szorowanie nie pomogło. Jak cuchnęli przedtem, tak i potem.

Tadeusz należał do tych sprytnych, zawsze wychodził na swoje. Udawał, np. że nie umie pływać, więc Ryterowska brała go na plecy i uczyła pływać. Gdy znudziło mu się udawanie dawał nura pod wodę i wypływał daleko od niej. Wszyscy od małego dziecka pływaliśmy jak ryby. Nad rzekę chodziliśmy wszyscy razem. Dzieci, młodzież i dorośli kąpali się wspólnie w tzw. "głęborku". Pływać chodziło się pod czarny dąb. Na Stobnicy budowało się tamy, znosząc kamienie z rzeczki. Tamy zwiększały prąd wody. Tam chodziło się płukać po kąpieli w Wisłoku, gdzie nie zawsze była czysta woda zwłaszcza, gdy pławiły się krowy.

Starszy mój brat Zbyszek był miłośnikiem techniki każdego rodzaju. Kuźnia i garaż to był jego świat. Co on wyprawiał z maszyną do szycia, jakie tam były pasy transmisyjne zrobione z taśm telegrafu, które przynosił od kierownika poczty Fica, albo ze stacji kolejowej od Maciejaka!

Poczta znajdowała się obok kościoła od strony zachodniej. Potem była tam organistówka. Dzisiaj są tam garaże.

Zbyszek, mając piętnaście lat miał już prawo jazdy. Nasze auto to chevrolet z 1924 r. z odkrywaną budą i drewnianymi szprychami Bardzo lubiłam jeździć w piękną pogodę, gorzej gdy padało. W Strzyżowie było drugie auto - miał je rejent Rudnicki. Tyle było wówczas aut, nic dziwnego, bieda i fatalny stan dróg nie sprzyjały motoryzacji Miasto oświetlała jedna gazowa latarnia stojąca na środku rynku. Ozdobą tegoż były również kocie łby i okropne błoto po dniu targowym oraz olbrzymie kupy gnoju. Tak wyglądał przedwojenny Strzyżów.

Szkoła

Szkołę wspominam jako jedno wielkie pasmo udręki. Powodem nie była nauka, lecz moja gigantyczna nieśmiałość. Najtrudniej było z czytaniem.

Dziś dopiero zdaję sobie sprawę, że było to spowodowane wadą wzroku, ale w tamtych czasach nikt nie zwracał na to uwagi. Dopiero w siódmej klasie, po odejściu pani Urbanikowej oraz "najzdolniejszych" i najbardziej pewnych siebie koleżanek - "odżyłam". Ukochaną nauczycielką była Rusyniakówna, która uczyła nas rysunków i robót ręcznych. Stałam się nie tym samym dzieckiem, zmieniłam się tak bardzo, że inni nauczyciele nie poznawali mnie. Całe życie chciałam chodzić do tej klasy, tak łatwo szła mi nauka. Potem marzyło mi się gimnazjum krawieckie, ale ojciec kategorycznie sprzeciwił się temu pomysłowi. Uważał, że jest to wybór bardzo niestosowny - Filipowiczówna w takiej szkole!? Zaczęłam uczęszczać do Gimnazjum w Strzyżowie i znów zaczęły się kłopoty z nauką. Tu nie było rysunków i prac ręcznych i ciągle słyszałam słowa: "ta Krzysia!". Profesorowie patrzyli na mnie "przez palce" dlatego chyba, że byli częstymi gośćmi w naszym domu. Nigdy nie słyszałam co o mnie mówili, ale bałam się ich tak samo jak ojca, który paraliżował mnie swoim gromkim głosem i spojrzeniem. Mimo, że byłam ulubienicą ojca, to wcale tego nie odczuwałam. Strach był silniejszy. Za to z mamą, która wyszywała i trochę malowała, rozumiałyśmy się doskonale. Mama specjalizowała się w robieniu ozdobnych serwet. Najpierw rysowała wzór, potem smarowała go klejem "Utworem" i posypywała różnymi kolorowymi brokatami. Uwielbiałam to. Jeszcze do dziś czuję zapach tego kleju.

Święta Wielkanocne

Zawsze miłe wspominam Święta Wielkiej Nocy. Zaczynały się od pieczenia ciast. Mama odsączała usmażone owoce przeznaczone na tradycyjny przekładaniec. Przygotowywała formy z papieru na "baby" i "dziady". "Baby" miały kształt bardziej przysadzisty, a "dziady" były wysokie, że ledwie mieściły się w piecu piekarskim. Trzeba było uważać na przeciągi i trzaskanie drzwiami, bo mogło to zaszkodzić rosnącemu w dzieży ciastu. Sławny przekładaniec mamy pieczony był na blasze o podwyższonych bokach. Obowiązkiem Tadeusza było przygotowanie słomek, które wbijało się w ciasto, aby uchronić je przed zakalcem.

W dużym pokoju stoły ustawiane były w "podkowę" - czego to na nim nie było! Cały upieczony prosiak smarowany podczas pieczenia piwem, szynka z pięknie odwiniętą skórką przyszpiloną goździkami, łeb świński pieczony z chrzanem w pysku, swojskie kiełbasy, mazurki lukrowane, pięknie dekorowane torciki marcepanowe, torty no i oczywiście pisanki robione przez garbatą Reśkę. Obok stał stolik na koszyki ze święconką dla bab folwarcznych, które przynosiły je do poświęcenia przez księdza.

W sobotę, po zakończeniu święcenia w kościele, ksiądz przyjeżdżał do nas, święcił koszyki, a potem zasiadaliśmy do drugiego śniadania, wcale nie skromnego.

Niedziela, pierwszy dzień świąt podobna była do Bożego Narodzenia. Obiady i kolacje były prawie tak samo uroczyste. Różnica była tylko w ilości gości, jacy u nas w danym okresie przebywali. Tak jak nigdy nie byłam na Pasterce, tak też nigdy nie byłam na Rezurekcji. Drugi dzień świąt obfitował w atrakcje - zaczynał się lany poniedziałek, od świtu szaleństwo wodne. Jak się bractwo rozbrykało, to woda w pokoju sięgała do kostek. Po tym ekscesie wydano zakaz takich szaleństw wewnątrz, mogliśmy się zabawiać tylko na podwórku. Wcale się nie dziwię tej decyzji, bo dziewczęta naharowały się przy sprzątaniu przedświątecznym, a tu za dwa dni jeszcze więcej roboty. Zgroza! Za to na folwarku oblewano się z tego, co kto dopadł i czym miał - nawet i pomyjami - brr! Chłopaki łapali dziewczęta i wsadzali do koryta, w którym pojono zwierzęta i pompowali na nie wodę ze studni. Takie polewanie wodą odbywało się też wiosną, gdy po raz pierwszy zwierzęta wypędzano na pastwiska.

Ciotki, bony i inne ciekawostki

Moją ukochaną, uwielbianą ciotką była Zuza Rużycka, cioteczna siostra mamy. Była duszą towarzystwa, świetną organizatorką wszelkich zabaw, zawodów sportowych i rewii mody podczas wakacji. Zawody sportowe były dla wszystkich, w tym był skok w dal, wzwyż, rzuty kulą (dla nas cegłówką) no i totalizator wyścigów konnych. Konie, to panie ubrane w czapki dżokejki. Ogony miały zrobione z asparagusa i tak biegały wokół gazonu. Goście, siedząc na balkonie robili zakłady. Rewia mody odbywała się na klatkach schodowych zbiegających się na dolnym podeście. Modelki - Zuza Rużycka i Nina Iłowiecka raz były Hawajkami, to dziadami kalwaryjskimi, to znowu kimś innym. Gdy przyjeżdżała ciocia Zuzia, to zawsze przywoziła swoje sukienki, które krawcowa przerabiała dla dziewczynki takiej jak ja, którą ciocia niby miała w Warszawie. Szczęście moje nie miało granic, gdy się później okazywało, że te sukienki były dla mnie.

Mieliśmy różne bony, ale najlepsza była Gienia. Wyszła za mąż za naszego szofera Łukasza. Potem, gdy nastała Helena Dykas-Rojowska, wszystko stanęło na "nogach". Dbała o nas rzetelnie i w nauce i w ubraniu. Nie mogę powiedzieć, że jej nie lubiłam. Teraz mam dla niej wielkie uznanie. Podziwiam ją za cierpliwość okazywaną szczególnie mnie, Zbyszkowi i Jackowi Adamskiemu. Nie wiem jaki był Tadeusz. Z sympatią wspominam zimowe wieczory. Ojciec, przy dużym stole w jadalni czytał na głos "Trylogię" albo "Pana Tadeusza", a my przy stoliku do brydża z robótkami w rękach słuchaliśmy z zapartym tchem. Przed Świętami Bożego Narodzenia zajmowaliśmy się robieniem ozdóbek na choinkę. Wtedy najważniejszą osobą była mama. Jej były pomysły i organizacja pracy. Gdy wymarzło się na sankach czy nartach (wtedy nie miałam spodni, bo nie uchodziło, aby dziewczyna je nosiła), zasiadało się pod piecem, zimno zaczynało z nas "wyłazić", robiło się sennie i błogo.

Tadek natychmiast zasypiał, wtedy Helena brała go na plecy i "targała" na górę. Którejś wiosny, po przypadkowej kąpieli w beczce z deszczówką dostałam zapalenia oskrzeli. Nie pamiętam, jak długo leżałam w łóżku, ale gdy wreszcie mogłam wyjść, zobaczyłam przecudną wiosnę. Brzozy za lodownią stały w pięknych seledynowych sukniach. To właśnie stamtąd Zbyszek przynosił mi podczas choroby sok brzozowy. Potem z namaszczeniem oglądałam wywierconą dziurkę, którą spływał.

Z tamtej wiosny, przepięknym wspomnieniem był klomb, który zrobiła mama po trzech zrośniętych lipach zwalonych wichurą. Niezapomnianym widokiem było "morze" niezapominajek, które kipiały poza obrzeże kwietnika. Już potem nigdy nie widziałam tak cudownej wiosny. Olbrzymia czeremcha, rosnąca obok lodowni, oszałamiała zapachem. Jej owoce, choć niedojrzałe i cierpkie bardzo nam smakowały. Również dzikie gruszki rosnące za stajnią i "rajtszulą" padały ofiarą naszego łakomstwa. Przedtem trzeba było je "legnąć," czyli schować, najlepiej do siennika, na którym się spało. Jak to się działo, że nie sypialiśmy na gruszkowej berji? Pamiętam jeszcze jednego z szoferów, wspomnienie którego wywołuje uśmiech. To Juńciu z Dobrzechowa. Mały, szczupły, zawsze wesoły, utalentowany muzycznie. Grywał na mandolinie i skrzypcach. Całe wieczory przesiadywaliśmy u niego lub u Oponiów, gdzie chłopcy akompaniowali mu na pokrywkach. Jakim był mechanikiem - nie wiem. Odszedł od nas gdy znalazł lepszą pracę. Niestety, zgarnięty w czasie łapanató w Jaśle wywieziony został do Oświęcimia, gdzie zginął.

Barwną postacią, w pełni tego słowa znaczeniu, była "Hanusia", wariatka z Niebylca. Gdy szła z miasta, już na "pasternikach" słychać było jej śpiew. Uwielbiała mojego ojca. Zawsze mówiła do niego - "ty jasny królewiczu". Ubrana w kapelusz z wieńcem polnych kwiatów i przedziwne szerokie suknie. W kuchni zawsze dostawała coś do zjedzenia, w zamian chętna do pomocy we wszystkim. Ale niedługo zagrzewała miejsca. Po dniu lub dwu odchodziła w siną dal śpiewając.

Nasze domostwo odwiedzały przedziwne postacie. Jedną z nich był "rudy dziad". Nie był stary, ale bardzo się go bałam. Drugi dziad był jego przeciwieństwem. Mały, o dobrych, łagodnych wielkich, emanujących spokojem oczach. Odwiedzał nas także Żyd Szlojme, który handlował kurczętami. Nosił je w worku, do dziś nie mogę zrozumieć jak on to robił, że te ptaszyska nie podusiły się. Przychodzili także druciarz i kataryniarz z papugą albo z białą myszką. Rzadziej zaglądali studenci. Grą na gitarze i śpiewem zarabiali na dalsze studia. No, a cyrk w Strzyżowie to już absolutna sensacja. Każde przedstawienie należało do nas. Chodząc między wozami cyrkowymi marzyłam, aby mieszkać w takim "cudeńku". Spełniło się ono wiele lat później, kiedy pracowałam w ambulansie rentgenowskim. Po którejś tam z kolei wizycie w cyrku, poprosiłam o zrobienie mi trapezu. Zawisł on na grubej gałęzi lipy. Ileż kozłów na nim nawywijałam, ileż nazwisałam się do góry nogami, nikt by nie zliczył. W parku było boisko do siatkówki. To pole do popisu dla młodych i starych. Latem, najczęściej po podwieczorku, gdy zelżał upał, kto żyw stawał przy siatce do walki o każdą piłkę. Tak trwało do kolacji. Po niej około ósmej szło się do Strzyżowa na lody. Lodziarnia była w kamienicy Górnickiego, a sprzedawała Marysia. Obsługa lodziarni specjalnie dla nas zostawała dłużej, bo był to chyba największy dzienny utarg.

W księżycowe wieczory, całą paczką szliśmy na skocznię w Godowej zabierając ze sobą patefon i urządzaliśmy tam "wieczorki taneczne". Wzięcie też miary kopy siana lub zboża, na których rozsiadało się całe towarzystwo, a Felek i Jerzyk Tyczyńscy grali przepięknie na harmonijkach ustnych.

Tak przeskakuję z tematu na temat, ale tyle wspomnień, tyle postaci nasuwa się na myśl, tym bardziej, że wielu z nich nie ma już między nami. Na jednych z wakacji letnicy zapowiedzieli, że nie będą jeść kolacji w domu, ponieważ zaplanowali pieczenie gęsi oblepionej gliną na ognisku. Nie wiem czy za dużo wypili, bo nie zwracaliśmy uwagi na starszych, ale efekt był taki, że gęś spaliła się na węgiel i całe bractwo głodne wróciło do domu na wzgardzoną kolację. Trudno pisać w kolejności chronologicznej o wszystkich wydarzeniach, ludziach którzy u nas przebywali, bo już wszystkiego nie pamiętam.

Pani Bardecka, żona dyrektora banku w Warszawie, a potem żona doktora Chmielą, przyjechała do nas ze Szwajcarii z dziećmi, Hanką i Andrzejem, który był tam na leczeniu. Podczas pobytu wypadły imieniny Hanki. Dostała od mojego ojca dużą paczkę z bananami i pomarańczami. Nikogo z nas nie poczęstowała. Prosiłam ją, żeby dała mi powąchać skórkę od banana. Do dziś pamiętam jej zapach.

Dzieckiem, którego trudno było nie zapamiętać był Grzela Iłowiecki, żywe srebro. Matką jego była Nina, babcią Bunia Terenkoczy - krewne Zuzy Rużyckiej ze strony matki, córka stryjani Trzcińskiej. Zuza i Nina to najzgrabniejsze panie jakie pamiętam, miary wielu adoratorów. Przyjeżdżał też Dudek Kramarczyk, syn byłego dyrektora gminazjum w Strzyżowie. Nie przepadałam za nim, było w nim coś niemiłego. Może nadmierna pewność siebie. Z wykształcenia był sędzią, ale ja uważałam go za bawidamka i zarozumiałego gogusia. Po latach, gdy zapytałam mamę ile Dudek płacił za pobyt, okazało się, że był jednym z pasożytów z dużymi wymaganiami. Do dzisiaj jest d!a mnie tajemnicą, dlaczego tak się działo. Nie lepsza była jego siostra Rufina, przesiadująca u nas podczas wojny za darmo, a do tego w miłym towarzystwie. Gdy nas wyrzucono z Godowej w 1944 roku zapomniała o nas na śmierć.

Następną osobą, którą wspominam z goryczą był doktor Chmiel, uważający się za przyjaciela domu. Jak można było utrzymywać swoją "chudobę" z naszych zapasów. Co jakiś czas jechały tam wozy z paszą. Jego "przyjaźni" też zabrakło po śmierci ojca, gdy mama po parcelacji w 1944 roku została bez dachu nad głową. Nigdy nie pokazał się w naszym nowym mieszkaniu, żeby też Janka czegoś od niego nie chciała. Dla Chmielą kolacyjki odbywały się w osobnym pokoju. Specjalnie dla niego pieczono pasztet z zająca, którego połowę potrafił "wrąbać" na raz, zagryzając nie chlebem z masłem, ale masłem z chlebem. Nigdy mnie nie obchodzili goście, ale jego zapamiętałam. Odraza na jego widok nie opuszcza mnie do dziś. O podobnej mentalności byli proboszcz ksiądz Majewski i ksiądz Sołecki, którzy przychodzili do nas co drugi dzień na brydżyki i "wyżerkę". Tak samo jak Chmiel odpłacili mamie w trudnych dla niej czasach. Chmiel wzbudzał moją odrazę swoim wyglądem, a zwłaszcza gdy był ubrany w kostium kąpielowy. Owłosiony na plecach i rękach wyglądał jak małpa. Do tego z brzuchem jak balonik, podskakiwał jak piłka biegnąc do wody w towarzystwie pani Ryterowskiej.

Dość tych niemiłych wspomnień, teraz coś weselszego. Na któreś wakacje zjechała do nas pani Bollen z Holandii, Polka z pochodzenia, z dziećmi Wandą i Romanem. Chciała żeby dzieci nauczyły się mówić po polsku. Oto jedna z próbek mówienia po polsku w wykonaniu Wandy: "pani Pościeradło prosi trzecią trumnę bałaganu". Miało to oznaczać "Pani Chruściel prosi trzeci tom "Huraganu". Następni to państwo inżynierostwo (architekt) z kabrioletem dwuosobowym. Ona - wiotka i delikatna siadała często pod balkonem. We wzorzystej pidżamie wyglądała jak motyl. On - dobrze zbudowany o łagodnym głosie. Któregoś dnia, stojąc w Stobnicy po kolana w wodzie śpiewał "Ninę" Kiepury, a "publika" słuchała stojąc na moście. Oryginałem na swój sposób był hrabia Potocki z Nowej Zelandii. Nie znał języka polskiego. Był gościem Bylickich i z Żyznowa przyjeżdżał do nas na karym koniu. Z długimi, do ramion włosami, ubrany w czarną pelerynę wyglądał jak dzisiejszy "Zorro". Jego koń miał brać udział w wyścigach, ale chyba zajeździł go na "amen", bo później widziałam go zaprzężonego do wozu i wyglądał jak chabeta.

Jeszcze przypomniało mi się jedno z pięknych miejsc - Bycówka. Był to głęboki wąwóz z obu stron zarośnięty krzakami, a w dole polana. Wiosną to urocze miejsce pokryte było kobiercem kwiatów: kwitło wilcze łyko, potem wysypywały się białe zawilce, następnie zakwitały niebieski i żółte leśne kwiaty. Po prawej stronie jaru był ugór, na który latem pasły się krowy, zaś zimą jeździło się tam na sankach i nartach.

Wracając do naszych gości. Edek Trojanowski, chłopak z Jasła, biedny, ale przez nas ubóstwiany. Nie wiem skąd się u nas wziął, ale przypuszczam, że to mama "wytrzasnęła" go z jakiegoś punktu opieki nad ubogimi. Nie mogliśmy się doczekać jego przyjazdu, ponieważ przyjeżdżał tylko na wakacje. Również odwiedziny Zygmunta Pitery były wielką naszą radością. Ile on miał pomysłów. Do dziś się dziwię, że miał dla nas, "szczeniaków" tak wiele cierpliwości. Był już studentem, a my wieszaliśmy się na nim jak winogrona. Inną lubianą osobą był kuzyn Kazek Machnicki. Po rozpadzie rodziny przeprowadził się z matką do Strzyżowa. Jego matkę - ciocię Manę - pamiętam zawsze stojącą pod piecem. Kazek studiował we Lwowie i rzadko przyjeżdżał do domu. Kiedy już się w nim pojawił to pierwsze co należało do jego obowiązków to "Kazek rysuj". Przez pierwsze dni jego pobytu żyliśmy w wielkiej zgodzie, ale im bliżej wyjazdu tym było gorzej. Rozstawaliśmy się skłóceni i tak wkoło Macieju. Może to różnica wieku (11 lat) była przyczyną naszych waśni.

Jako letniczka bywała też pani Orkanowa, żona znanego poety. Któregoś dnia malowała mnie na plaży, okropny malunek i całe szczęście że przepadł. Przyjeżdżał też jej syn z pierwszego małżeństwa, Zbyszek Folejewski - polonista. Właśnie powrócił z Mandżurii. Słuchałam jego opowiadań z dużym zaciekawieniem i zainteresowaniem. Po wojnie zamieszkał w USA

Tak wyglądały moje szczęśliwe lata aż do wybuchu wojny w 1939 roku. Miałam wtedy 15 lat, świat widziałam w. różowych kolorach, nie znałam życia i jego zła. Chowani byliśmy pod kloszem w spokojnym, dobrym domu bez awantur i wrzasków. Lecz respekt przed dorosłymi mieliśmy zawsze. Gdy chcieli porozmawiać, po prostu wypraszali nas z pokoju i nie było dyskusji. Tylko Tadeusz, ciekaw świata i tego o czym mówią dorośli, pozostawał przy stole i udawał, że jego to nie dotyczy. Wkrótce zostawał stamtąd przegoniony i do tego z etykietką "bezczelny". Przypomniały mi się nasze dziecięce zabawy karnawałowe urządzane w "Sokole". Były to bale przebierańców ze ślicznymi strojami. Pamiętam takie trzy.

Przy okazji uroczystości ponownego odsłonięcia pomnika Józefa Piłsudskiego w dniu 11 listopada 1990 roku, przypomniała mi się zabawna historia związana z podobną okolicznością. Był to wiec obok "Sokoła" związany ze śmiercią Wodza Narodu - Piłsudskiego. "Łzawe" przemówienie wygłosił wtedy dr Chmiel - ówczesny burmistrz Strzyżowa. A brzmiało ono tak: "Umarł Józef Piłsudski. Zostawił nam po sobie wspaniałą ideologię. Muzyka grać "Jeszcze Polska nie zginęła", (tu zwrócił się do stojącego obok nauczyciela szkoły podstawowej Zwiercana) Józiu chodźmy do Zimeta. "Zimet" to żydowaska knajpka mieszcząca się w domu na rogu przy uliczce (obecnie J. Patyna). Właśnie tam chodziło towarzystwo na "pejsachówkę" i rybę "po żydowsku". Ten dom istnieje do dzisiaj.

Czas okupacji

Nie wiem z jakich powodów mieszkał u nas pan Todo. Naraiła go mamię Wisia Piterowa. "Zalegał" w pokoju numer 8 razem ze swoimi dywanami i gratami. Chodził dobrze ubrany; w muszce i butach z cholewami. Widywaliśmy go tylko podczas obiadu i kolacji. Towarzysko nie udzielał się (chyba cały czas spędzał na czyszczeniu swoich butów, zawsze były wyglancowane - to już mój złośliwy komentarz). Może ukrywał się? Trudno to dziś wyjaśnić. Zamieszkiwał z nami także kolega czy znajomy ojca - inżynier rolnik, Białnicki. W którąś pogodną, jesienną niedzielę wybraliśmy się na spacer Helena, Todo, Białnicki, ja i jeszcze jakaś osoba. Byliśmy już na drodze nad domem Oponiów, skąd roztaczał się wspaniały widok na Strzyżów i Pasterniki. Ktoś z nas zauważył idące od strony miasta panie: Wisię Piterową i Sroczyńską, żonę Zbyszka. Pan Todo zareagował błyskawicznie oświadczając nam, że wraca do domu i odwróciwszy się na pięcie pomaszerował w pola. Pan Białnicki wpadł na pomysł, żeby "kolegę" poganiać trochę po pagórkach. Pożyczył od pani Piterowej jej biały płaszcz i zieloną chustkę na głowę i udał się w pogoń za Todem. Ile mieliśmy uciechy, gdy "wyrywał" przed tą "babą". Widocznie miał jej serdecznie dosyć, bo niedługo po tym incydencie wyniósł się z Godowej.

O słodka naiwności moja! Jakaż ja byłam w rzeczywistości "ćmok" w tych wszystkich dziejących się wokół mnie sprawach damsko-męskich. Uważałam, że wiem wszystko, bo chłopaki w mojej obecności opowiadali "kawały", a ja czegoś się mgliście domyślałam. Najlepszym tego przykładem była scenka: mając osiemnaście lat, byłam u Kozickich w Bachórzu. Po powrocie z kościoła zapytałam Baśkę, co to znaczy "cudzołożyć", ponieważ ksiądz mówił o tym na kazaniu. Zamiast odpowiedzi, Basiunia popatrzyła na mnie z ironicznym uśmieszkiem i wtedy mnie olśniło. To była ta tajemnica dorosłych.

Okupacja, w najgorszym tego słowa znaczeniu, szczęśliwie ominęła nasz dom. Nie odczuliśmy zbytnio jej uciążliwości. Ojciec tak jakoś potrafił umiejętnie współżyć z wszystkimi ludźmi, że przy jednym stole zasiadali Niemcy z arbaitzamtu, pracownicy policji, starostwa z Rzeszowa oraz ci, którzy się ukrywali lub przygotowywali się do przejścia przez zieloną granicę. Dom był pełen młodzieży wesołej, skorej do zabaw przy wysłużonym patefonie, chodzącej na spacery, jak też chętnie zasiadającej do zielonego stolika. Nikt nie robił tragicznych min, nie udawał, nawet święta były "normalnymi" świętami. Według mnie, dla ojca był to lepszy czas gospodarowania niż przed wojną. Godowa była ostoją i oazą w tamtych czasach. Podejrzewam, że wiele spraw przede mną ukrywano. Pamiętam jak Niemcy zaczęli rozprawiać się z Żydami, to ojciec zatrudniał ich w folwarku jako robotników. Niestety, nie nadawali się do żadnych prac polowych ani też ogrodowych. Ojciec jednak od egzystencji Żydów uzależniał swoje życie. Gdy rozeszła się wieść, że wywożą ich do getta, powiedział - to i ja się skończę.

W sierpniu 1942 roku, mama urządziła wesele Lilce Kozickiej - Sentkowej. Kazek Machnicki, Basia Kozicka i ja, robiliśmy dekorację - niespodziankę dla państwa młodych. Była to "tawerna pod Amorem". Do siedzenia służyły beczki po piwie. Szkoda, że nie zrobiliśmy zdjęć tej dekoracji, bo dzisiaj trudno ją odtworzyć w opisie. Starzy Koziccy mieszkali wówczas w Dąbrówce-Starzeńskie koło Dynowa. Obecnie ten dwór nie istnieje. Podobno zbudowany był przez królową Bonę. W miesiąc po ślubie Lilki ojciec zmarł na anginę pektoris. Takiego pogrzebu nigdy nie widziałam. Ogromna ilość ludzi uczestniczyła w nim. Gdy obejrzałam się na moście strzyżowskim, to ostatnie powozy zjeżdżały z mostu na Stobnicy, zaś czoło konduktu pogrzebowego było już w pobliżu "Sokoła" (dzisiejszego Domu Kultury).

Już w 1944 roku, jak zaczęli zbliżać się bolszewicy, kierownik arbaitzamtu ("Bombowiec" - tak go przezywano), proponował mamie, że da wagony abyśmy razem z nim jechali do Monachium. Znał dobrze sytuację i powiedział, że przy nastaniu nowych rządów nie pozostanie nam nic. No i tak się stało. Ale wielki nasz patriotyzm nie pozwalał na taką zdradę. W tym też roku przyszła parcelacja. Wcześniej w naszym dworze był szpital niskich. Ja z Przeckiem (po ślubie 24 czerwca 1944 roku) wyprowadziłam się do Strzyżowa, do mieszkania wynajętego przez mamę, tak na wszelki wypadek. A wracając do szpitala. Przebywał w nim pułkownik rosyjski Filipów, który bardzo polubił Zbyszka. On to namawiał go, żeby szybko stawiać dom na naszym polu, kupionym przez ojca od Konopki. Pole było zaraz za rampą (teraz mieszkają tam Kusiowie i Basamanowie). Był już zgromadzony materiał na dom. Miał być budowany z drzewa. Zbyszek zaczął starać się o cieśli, ale fornale z miejsca "położyli łapę" uniemożliwiając jakiekolwiek prace. Rozdrapali wszystko, cały dorobek rodziców ciężko zapracowany. Teraz każdy z nich ma własny dom, a my? Nawet pole trzeba było sprzedać, bo nie było go czym obrobić, a podatki i obowiązkowe dostawy musiało się oddać.

Wracam jeszcze do wspomnień z lat okupacji. Mama dostała od organizacji rozkaz dostarczenia pewnej sumy pieniędzy pod groźbą kary śmierci za nie wykonanie go. Zwróciła się z tą sprawą do Chmiela, który był członkiem tej organizacji. Skutkiem tego były odwiedziny panów w wizytowych ubraniach - z przeproszeniem. Tyle dobrego, ile robili rodzice dla ludzi w tym ciężkim czasie, to mało kto by się odważył. Każdy, kto przychodził do Godowej był goły i bosy. Ubierało się i karmiło go, a po jakimś czasie otrzymywał posadę. Po parcelacji chłopi rozpowiadali, że straszono ich robotami w Niemczech. Tylko, że niektórzy zapomnieli jak przed wywózką chronili się na folwarku, a ojciec załatwiał im arbaitkarty, które zapewniały im bezpieczeństwo. Dobrze, że ojciec nie doczekał takiej podzięki.

Nasz ojciec był mężczyzna dużym, grubym, ważył 150 kg, miał donośny głos i "gołębie" serce. Jednym z oryginalnych sposobów załatwiania spraw było zamawianie wagonów. Szedł na górkę za "biały domek" (dawne czworaki) nad Wisłokiem, naprzeciwko stacji kolejowej i wołał: "Maciejak wagony!" - tam już wiedzieli o co chodzi. Najzabawniejsze, że w domu był telefon. Również wyjazdy ojca do Rzeszowa były ciekawe. Do ostatniej chwili miał czas. Potem co koń wyskoczy gnał, a gdy rampa była zamknięta, wołał tubalnym głosem: "Rampa" - i wszystko było w mig zrobione. Nawet pociąg poczekał. Wiedzieli naturalnie, że za taką przysługę coś dostaną. Pamiętam jak pewnego dnia ojciec siedział pod gankiem i przyszła jakaś babina prosić o trochę zboża. Najpierw ojciec "rzucał cholerami", a potem, już ciszej - "Idź do karbownika, niech ci da". Taty nie bano się, ale miał posłuch i szacunek u ludzi. Jeździł też do miasta po kurczęta. Stawał na rynku przy Składnicy (dzisiejszy Rolnik) i wołał Żydów. Któregoś dnia źle powiązane kurczęta wyfrunęły z wózka, a ojciec wołał na cały rynek: "Żydzi! Łapać kurczęta!" Wtedy starzy i młodzi Żydzi rozbiegali się na wszystkie strony wyłapywać jego nabytek.

Wielką przykrość sprawił mi tekst w książce R. Konieczkowskiego "Strzępy wspomnień", dotyczący sabotażu i niszczenia zasiewów na naszych polach. Komu to było potrzebne? Przecież tak czy inaczej kontyngent musiało się oddać, a tym samym możliwość pomocy ludziom była mniejsza. I to nazywało się bohaterstwem!

Mój starszy brat Zbyszek, to "kot" chodzący własnymi drogami. Nie brał udziału w naszych grach i zabawach. Dopiero po wojnie, gdy był już żonaty, co nieco o sobie opowiadał. Okazało się, że był kurierem, nosił rozkazy i broń partyzantom. W 1945 roku został wcielony do wojska polskiego, gdzie był kierowcą i mechanikiem. "Magazyn" części zamiennych miał zawsze przy sobie, to znaczy w kieszeniach. Niech się tylko popsuło jakieś auto, wygrzebywał ze swego "arsenału" potrzebną część i zaraz wszystko "grało". Nieraz czołgał się pod ostrzałem do jakiegoś wraka, by wymontować części, które mogą się przydać. Otrzymał zasłużone odznaczenie, wymieniony jest też w książce "Od Wisłoka po Czarną Elsterę". Niestety, zmarł w 1980 roku, tak jak i nasz ojciec, na anginę pektoris.

Święta i inne uroczystości domowe

Święta Bożego Narodzenia zaczynały się od Mikołaja. Nigdy go nie widzieliśmy, prezenty były ułożone przy naszych łóżkach. Przygotowania do świąt zaczynały się już od listopada. Jakież to były różności! Mama piekła przeróżne ciasteczka, robiła cukierki domowym sposobem.

Były lizaki z masy cukrowej, którą mama wylewała na marmur, a potem cięta metalową sztancą specjalnie do tego służącą. Zawijane były w białe i kolorowe bibułki i rozdawane dzieciom służby folwarcznej. Tadeusz zawsze wiedział ile kto ma dzieci, nikogo nie pominięto. W pokoju jadalnym rozsuwało się stół na całą jego długość i rozkładało się porcję słodyczy dla każdego dziecka. Wszystkie dostawały takie same paczki - po 5 kilogramów - z ciastkami, cukierkami, jabłkami. Było tego tyle, że często brakowało miejsca na stole. Dzieciarnia z niecierpliwością wyczekiwała na prezenty, a że słodyczami nikt ich nie rozpieszczał, więc rozkładały przyjemność ich zjadania od Mikołaja do świąt. Choinki nie bardzo mieli gdzie postawić, więc wieszali je u sufitu - rodzina najczęściej "gnieździła" się w jednej izbie, gdzie bywało i po siedmioro dzieci. Dzisiaj to wogóle nie do pomyślenia. Za to nasze drzewko było oszałamiające: ogromne, sięgające sufitu, obwieszone cudeńkami i pysznościami. Gałęzie uginały się pod ich ciężarem, jednak z czasem zaczynały się prostować i wracały do naturalnego położenia. Na pierwszy ogień "szły" najlepsze słodycze, na koniec zostawały lizaki. Były tam kartofelki orzechowe, poduszeczki z orzechami i marmoladką itp. Niewiele było na choince baniek i kupowanych czekoladek, a jeżeli już, to w kolorowych staniolach wytłaczane zwierzątka, aniołki i inne figurki.

Jesień, ta późna przedzimowa, była porą robienia ozdób choinkowych. Po kolacji Mama zasiadała do robótek, a my próbowaliśmy jej pomagać. Niestety nasze wyroby w niczym nie przypominały tych wykonanych przez Mamę. Była w tym doskonała.

Przychodziła najbardziej oczekiwana Wigilia. Zaczynało się wielkie szorowanie i odświętnie przebieranie dzieci. Pokój z choinką pozostawał zamknięty, nie wolno było tam wchodzić bo "Aniołek ubierał choinkę i przynosił prezenty". Tylko Mama mogła mu pomagać w tej ciężkiej pracy. Na święta zjeżdżali się goście: najczęściej babcia Filipowiczowa z wieloma swoimi "pinklamł", ciotki, wujowie. Przy babci trzeba było zachowywać się idealnie cicho, nie wolno było głośniej trzasnąć drzwiami, bo podskakiwała na krześle. Zbliżała się pora zasiadania do stołu. Stół rozsunięty, nakryty białym obrusem, a pod nim cieniutko ułożone sianko. Pod stołem zaś wiązka siana, na której wylegiwały się nasze psy, a w czterech kątach pokoju rozstawione snopeczki czterech zbóż. W naszym domu nie było prądu, więc używało się na tę okazję dwu stojących, pięknych lamp naftowych, a dwa srebrne świeczniki ozdabiały stół. Na środku stała patera z owocami: winogronami, pomarańczami, jabłkami, orzechami. Rozstawiano serwis na 24 osoby - biały z granatowo-złotym paseczkiem, srebrne sztućce, zielone talerzyki do słodkiego, szklaneczki, pucharki, kieliszki wszelkiej maści również zielone na czarnej podstawce. Zaczynała się podniosła uroczystość składania życzeń, łamania się opłatkiem, potem pacierz zawsze obowiązkowo mówiony przez któreś z dzieci. Jeżeli wypadło na mnie - była to katorga. Potem na stół "wjeżdżało" 12 potraw. Zaczynało się wielkie żarcie: a to barszcz z uszkami, ryba w galarecie, ryba gotowana posypana startym ugotowanym jajkiem, ryba smażona, kluski z makiem, kapusta z grochem i... więcej grzechów nie pamiętam. Wieńczyło to obżarstwo słodkie ciasto i przepyszne kompoty zrobione przez mamę, a najlepsze były gruszki. Zaczynały się emocje. Z drżeniem czekaliśmy na dzwoneczek z zamkniętego pokoju. Wtedy mogliśmy tam wejść. Nareszcie dzwoni! Nieśmiało zbliżaliśmy się do drzwi, otwieraliśmy ogromny zachwyt. Choinka rozjażona świeczkami, okno uchylone aby Aniołek mógł wyfrunąć, masa prezentów dla wszystkich. Do dzisiaj pamiętam to wrażenie. Żal mi dzisiejszych dzieci, które nie mogą przeżyć tej niespodzianki. To cudowne, niezapomniane uczucie. Nasze wnuki same ubierają choinkę, bo ich rodzice nie mają na to czasu i przez to pozbawione są wielu uroków i przeżyć. Świecąca się choinka podczas Wigilii z ułożonymi pod nią paczuszkami odbiera mi chęć do wszystkiego. W czasach mojego dzieciństwa prezenty były skromne, ale ile sprawiały radości, ile miały w sobie uroku - nie wiedzą o tym dzieci obecnie.

Nigdy w życiu nie byłam na pasterce - nigdy do niej nie doczekałam. Nie wiem też, czy rodzice bywali. Najważniejsza była msza w pierwszy dzień świąt o godzinie 9-tej rano. Uczestniczyła w niej cała inteligencja i śmietanka towarzyska Strzyżowa. Po południu zjeżdżali się goście na kolację. My uczestniczyliśmy w niej do momentu zjedzenia, a potem "jazda" od stołu do własnych pokoi. Był to kres moich wiadomości o wystawnych kolacjach wydawanych przez rodziców, bo nie było tam miejsca dla dzieci. Oni chcieli mieć swobodę. Dzisiaj jest na odwrót. Drugi dzień świąt był dniem składania wizyt. Najczęściej rodzice wyjeżdżali do Chmielów, gdzie zbierał się "kwiat" strzyżowskiej "elity". Czasem towarzyszyłam rodzicom w tych eskapadach, ale tylko jako towarzystwo dla Figi, córki Chmielów. Spotkać tam można było dyrektora Gimnazjum, profesorów, Sroczyńskich i wielu innych.

Zimy mojej młodości różniły się od dzisiejszych. Były jasne, wesołe, z czystym, skrzącym się śniegiem porażających oczy bielą, błękitami podbarwionymi fioletem i różem. Jednym słowem piękne.

Czerwiec - 24 - Jana, Mama obchodziła imieniny. Już o szóstej rano fornale ustawiali się wokół gazonu przed domem i zaczynali strzelać z batów. Były one specjalnie robione, kręcone z trzepaczkami z końskiego włosia na końcach. Ależ to głośno strzelało!. Jak stanęli w czterechi równocześnie zaczęli trzaskć, to ich w Strzyżowie było słychać. Tego dnia wstawałam wcześnie i szlam w pole nazbierać kwiatków żeby nimi ubrać Mamy krzesło i stół przed nią. O zmierzchu znowu zaczynali strzelać z batów, a Zbyszek sekundował im z dubeltówki, żeby było więcej huku. Naturalnie dostawali za to jakieś pieniądze i poczęstunek.

Tak samo było na imieniny Ojca, 13 listopada. Niestety nie było już polnych kwiatów, ale za to gości więcej niż na jakiekolwiek święta. Przyjeżdżali Adamscy i Horodyńscy z Sieklówki, byli też letnicy, którzy pozostawali na zimę.

Wielkim i hucznym świętem były Dożynki na święto Matki Boskiej Zielnej. W stodole baby robiły wieniec dożynkowy. Kłosy były dobierane jeden w jeden. Strojony był wstążkami, jabłkami i chyba cukierkami. Dla mnie najpiękniejsze były wstążki. Gotowy już ładowali na wóz i jechali do kościoła. W drodze powrotnej zaczynali już w mieście strzelać z batów, co było dla nas hasłem, że wracają. Zajeżdżali z fantazją przez bramę, trzy razy okrążali gazon, a potem przed gankiem dróżki śpiewały piosenki układane przez nie, a także te "stare", które już znałam. Po południu zaczynała się zabawa pod "wystawą" uprzątniętą z wózków i siewników, ustrojona zielonościami i gaciną. Zabawa była spokojna dopóki nie zaczęli się schodzić chłopaki z Godowej. Wtedy brałam nogi za pas, bo najczęściej kończyła się ona bijatykami. Ale dopóki nie zapadł zmierzch, nikt nawet wołami nie wyciągnął by mnie stamtąd. Jakie tam odchodziły polki z przysiadami, okółki śpiewane przez chłopaków. Chodzili i chodzili wkoło, "zakładali" do muzyki. Mnie niestety nikt do tańca nie prosił. Nie wiem, czy byłam za mała, czy się wstydzili, a może taki respekt czuli przede mną. Byłam tym bardzo rozczarowana, bo nogi same "skakały".

Wracając jeszcze do imienin Mamy: w wieczór poprzedzający imieniny, palono tradycyjne Sobótki". O zmierzchu rozpalano nad Wisłokiem ogniska i puszczano wianki umieszczone na deseczkach ze świeczką pośrodku. We wspomnieniach kojarzy mi się to z opisami w książce Orzeszkowej "Nad Niemnem". Na wszystkich okolicznych wzgórzach, w noc Kupały rozpalano wielkie ogniska. O tej porze roku bywało u nas sporo letników, więc przy tej okazji urządzało się pieczenie ziemniaków, a także gęsi oblepionej gliną. Ta najczęściej się spaliła, więc towarzystwo ostatecznie zjadało kolację w domu. Nie psuło to humoru, zabawa była przednia, towarzyszył jej śmiech i radość. Skakaliśmy przez ognisko, biegali z zapalonymi wiechciami słomy. Ze też nic się nie sfajczyło? Brak telewizji i prądu bardziej integrował niż dzielił, więcej przebywało się ze sobą, wszyscy byli bardziej życzliwi dla siebie. Obcy i swoi byli jakby wielką rodziną na czele z moim Ojcem i Mamą, którzy cieszyli się powszechnym szacunkiem. Mama była dobrą pielęgniarką, potrafiła nawet odebrać poród. Kiedyś opatrywała oparzone dziecko, które wpadło do baniaka z gotowaną bielizną. Raz i mnie zdarzyło się nieść pomoc. Chłop, który ociosywał belki siekierą, zamiast w drzewo trafił w nogę. Mamy wtedy nie było, więc opatrzyłam mu nogę, a potem zabrano go do doktora Chmiela. Byłam bardzo przejęta, bo nigdy nic takiego nie robiłam. Mama podczas I wojny światowej pracowała w szpitalu, niosąc pomoc rannym obrońcom Lwowa. Potem trafiła do szpitala polowego w Brnie. W domowym archiwum zachowały się zdjęcia z tego okresu. Pamiętam jej delikatne i miękkie ręce. Nawet wtedy jak poprawiała nam poduszki pod głowami podczas naszych chorób, robiła to tak miło i delikatnie aż robiło się ciepło.

Krystyna Koczwara

Waga i Miecz III, IV, V, VI 1995